2013-02-19
  Rok 1943_ Więzień numer 155559

  • Józef Nizio przed wojną chciał być kimś. Został nauczycielem - instruktorem organizacji gospodarstw. W obozie, w Oświęcimiu, a potem Mauthausen - Gusen był nikim - numerem 155559. Pragnął jedynie przeżyć

    Do końca życia pamiętał młodego gestapowca, który codziennie zabijał bestialsko po kilku więźniów, a dostał spazmów, gdy uduszono jego psa. „Mój kochany piesku, kochany piesku" - powtarzał. Józef Nizioł zapisał w swoich wspomnieniach wiele takich zdarzeń. Te wspomnienia, to prawdziwa kronika obyczajów, mentalności i tragedii lat 30., 40. i powojennych. Przede wszystkim historia życia Józefa

    Pęd do nauki
    Józef Nizioł urodził się w 1905 roku w Wierzbie (gm. Stary Zamość). W domu było biednie. Matka, aby związać koniec z końcem pracowała u bogatszych sąsiadów. Ojciec najmował się w lecie, jako tracz, w zimie szył buty. Józef nie chciał żyć tak jak rodzice. Chciał się uczyć.
    Kiedy skończył 6 lat, bez ich wiedzy zapisał się do miejscowej szkoły. Oszukał nauczycieli, że ma już 8 lat. Szkołę prowadził srogi Rosjanin o nazwisku Fufajgin, który karał biciem „w łapy" za rozmowy po polsku. „Gminnoje Naczalnoje Uczyliszcze" ukończył Józef w czerwcu 1914 r. Dwa miesiące później wybuchła I wojna światowa. A on uczył się nadal, w polskiej szkółce prowadzonej w majątku w Chomęciskach przez Ludmiłę Namysłowską, żonę Stefana. Szkołę ukończył z wynikiem celującym i od austriackiego inspektora do spraw oświaty otrzymał pozwolenie na naukę w gimnazjum. Cieszył się z tego. Jego rodzice trochę mniej, bo nie mieli pieniędzy na opłacenie nauki syna. Ostatecznie, mając nadzieję, że zostanie księdzem, wysupłali parę kopiejek na stancję w Zamościu. W ten sposób Józef skończył pierwszą klasę gimnazjum. Drugiej już nie zdołał.
    7 listopada 1918 r., tak jak większość patriotycznej młodzieży, rozbrajał austriackie patrole. Wstąpił do świeżo uformowanej w zamojskich koszarach I kompanii 35 pułku piechoty. Karierę żołnierza zakończył kilka miesięcy później, z powodu choroby - „hiszpanki".


    Józef Nizio Horbaczewski
    Józef Nizio w młodości

    W domu nie mógł jednak usiedzieć. Nie potrafił odnaleźć się „na gospodarce". Zbuntował się. Uciekł. W 1919 r. przez kilka miesięcy pałętał się przy pułku artylerii „halerczyków" w Częstochowie. Dzięki protekcji rodziny jednego z oficerów pułku (Józef podawał się za sierotę), w częstochowskim gimnazjum skończył trzecią i czwartą klasę. Na wakacje 1920 r. wrócił do rodzinnej wsi. Za namową ojca objął gospodarkę.
    - Popełniłem błąd, którego do dziś nie mogę zapomnieć. Miałem prostą drogę do pełnego i gruntownego wykształcenia - napisał później we wspomnieniach.
    W dzień siał, orał, oporządzał gospodarstwo. W nocy uczył się i czytał prasę. Korespondencyjnie ukończyć średnią szkołę zawodową i zdał maturę na wydziale rolnym Średniej Szkoły Rolniczej w Żyrardowie.

    Inspektor terenowy
    Wreszcie przestał być tylko chłopem. Otrzymał posadę „instruktora użytkowości zwierząt" w Towarzystwie Organizacji i Kółek Rolniczych w Zamościu. W terenie badał wydajność krów i trzody chlewnej. Pokazywał chłopom jak pielęgnować sady, stosować płodozmian, dbać o higienę domów i budynków gospodarczych.
    W 1932 r. awansował na „instruktora organizacji gospodarstw" w powiecie hrubieszowskim. Pracował tam przez 7 lat do kwietnia 1939 r., kiedy przeniósł się na podobne stanowisko do Izby Rolniczej w Łucku na Wołyniu.
    Nie zdążył na dobre zapoznać się z terenem, bo wybuchła wojna. Spakowawszy walizki wrócił z żoną do Hrubieszowa. Wstąpił do konspiracji. Uczestniczył w akcjach przeciwko okupantowi, organizował wywiad i tajne nauczanie dla uczniów z Hostynnego i Gdeszyna. Aby przeżyć - pokątnie handlował tytoniem. O mały włos nie został za to aresztowany.
    W trzecim roku wojny, dzięki znajomemu z konspiracji, został kierownikiem szkoły rolniczej w kolonii Hostynne. Oficjalnie młodzież uczyła się rachunków, hodowli i uprawy roli oraz prowadzenia gospodarstwa, po lekcjach, tajnie geografii, historii i języka polskiego.
    - Frekwencja wśród uczniów w wieku 14-18 lat była bardzo wysoka. Niemcy rzucili hasło, że kto chodzi do szkoły, nie pojedzie na roboty do Niemiec. To była ich celowa propaganda, aby przygotować młodzież do pracy w rolnictwie i po skończeniu szkoły zabrać na roboty - zanotował.

     

    Nizio

    Józef Nizio dwudziestolecie międzywojenne

    To właśnie w szkole, w maju 1943 r. został aresztowany. Na oczach młodzieży dostał kolbą po głowie. Po krótkim, bolesnym śledztwie w hrubieszowskim magistracie trafił do więzienia na Zamku w Lublinie. Podczas „badań" w katowni gestapo „Pod zegarem" dwukrotnie tracił przytomność. Każde z przesłuchań wyglądało tak samo: uderzenie pejczem na powitanie, potężny kop na pożegnanie, w międzyczasie nieludzkie tortury odbierające świadomość. Bał się, że nie przeżyje. Na wszelki wypadek, na ścianie celi „Pod zegarem" wydrapał swoje nazwisko.
    „Mijał tydzień za tygodniem. Rygor więzienny surowy, wyżywienie niemożliwe, ciasnota, wszy, brud i strach przed „rozwałką". Hitlerowcy, co dzień rano o godzinie trzeciej zabierają po kilku z osadzonych z pierwszego i drugiego oddziału i wywożą do lasu w Krępcu, i tam ich zabijali. Każdy z nas obawiał się, że może to spotkać i jego" - zanotował.


    Kartki na drodze
    Myślał, że ten dzień nastąpił 30 września 1943 r. Wszystkich więźniów celi nr 20 wypędzono na zamkowy dziedziniec.
    „Widok, jaki spotkałem, zmroził mi krew w żyłach. Więźniowie ustawieni w rzędach piątkami, wiązani byli drutami za ręce. Pomyślałem, że to koniec. Po sformowaniu takiej kolumny rozpoczęto wydawać na jedną piątkę po 2 kilogramy chleba. Strach minął. Gdybyśmy mieli iść do grobu, oprawcy nie wydawaliby nam jedzenia" - pisał.
    Domyślił się, że jadą do Oświęcimia. Na śmierć. Hitlerowcy podczas przesłuchań powtarzali mu, że stamtąd już się nie wraca. W pociągu na trasie Dęblin - Kielce napisał dwa listy. „Szanowny znalazco tej kartki, zawiadom rodzinę, że 30 września 1943 r. zostałem wywieziony z Zamku w Lublinie i jadę w nieznane". Podał imię, nazwisko, adres swojej rodziny. Miał szczęście. Jedna z tych kartek trafiła do jego żony - Józefy.
    Tak jak przypuszczał trafili do Oświęcimia. Na lewej ręce wytatuowano mu numer 155559. Od tej pory to było jego nazwisko i imię. Ubiorem zaś więzienny cienki pasiak.
    „Pamiętam, że wysoki, szczupły dystyngowany urzędnik PZU z Hrubieszowa o nazwisku Mann otrzymał spodenki chłopięce, a marynarkę z jakiegoś grubasa. Wyglądał jak strach na wróble" - wspominał Józef.
    Hitlerowcy, aby wybrać tych zdolnych do pracy, przez kilka dni kazali im stać wiele godzin na apelu. Boso i w bieliźnie. Kto nie mógł stać - ginął. Tych kilka dni to trzy wyrazy: wyczerpanie, upokorzenie, głód. Na śniadanie gorąca woda z ziółek. Na obiad - woda zabarwiona plasterkiem dyni. Na kolację kromka chleba i kawałek końskiej kiełbasy.
    W Oświęcimiu był świadkiem masakry Żydów i Cyganów, którą hitlerowcy przeprowadzili w październiku 1943 r. Przez osiem dni musieli siedzieć w barakach. Widział jednak wyładowane ludźmi samochody, wjeżdżające wprost od krematorium, które dymiło non stop. Obliczył, że w tym czasie spalono ponad 20 tys. ludzi. Śmierć zresztą widział codziennie. Pijani Niemcy lubili sobie postrzelać dla rozrywki do więźniów. Pogodził się z tym, że i on może nagle zginąć.
    W listopadzie 1943 r. wraz z 1700-osobowym transportem więźniów trafił do obozu Mauthausen - Gusen w Austrii. Pracował w kamieniołomach. Kapem jego komanda był Polak Karol Szulc, pospolity przestępca z Gniezna. Kiedyś pobił go tak mocno, że wylądował w lazarecie z ciężkim urazem wątroby. Leżał w łóżku, a umierali po kolei: profesor akademii sztuk pięknych, redaktor robotniczego pisma z Sosnowca, Włoch z Mediolanu...
    - Ze śmiercią walczyłem 6 tygodni. Choroba wycieńczyła mnie do tego stopnia, że moja waga spadła do 39,5 kilograma. Byłem świadkiem jak dogorywający obok mężczyzna, ostatnim tchnieniem wśród nocnej ciszy woła: „Niech żyje Polska" i umiera. A ja pragnąłem przyjść do domu, pokazać się rodzinie, najbliższym i umrzeć na polskiej ziemi".
    Dzięki protekcji znajomych, po chorobie nie wrócił już do kamieniołomów. Trafił do komanda „SS kartofelschele". Został obieraczem kartofli dla esesmanów. Praca z pozoru wydawała się lekka. Naprawdę okazała się niewiele lżejsza niż ta w kamieniołomach. Każdy obieracz musiał codziennie przez 20 godzin obrać po 100 kg kartofli. Za pozostawienie „czarnego oczka" w ziemniaku można było zginąć. Ale praca przy kuchni dawała szansę przeżycia. Miał dostęp do resztek jedzenia, pozostawionych przez esesmanów. To była jedyna okazja, aby poczuć smak mięsa, nawet tego nadgniłego. Obozowe jedzenie było, bowiem monotonne. Obiady zmieniały swój skład trzy razy do roku. Od kwietnia do września była to zawiesina z ugotowanego szpinaku, kartofli i wody. W październiku i listopadzie ugotowane liście z buraków cukrowych. Od grudnia do kwietnia brukiew, oczywiście bez grama tłuszczu.


    Smaki wolności
    Wiosna 1944 r. przyniosła nadzieję. Do obozu docierały przemycane wiadomości o klęskach hitlerowców na wszystkich frontach. Czytając oficjalną, propagandową prasę niemiecką też można było wyciągnąć optymistyczne wnioski.
    „Pamiętam, jak przeczytałem wiadomości z frontu wschodniego, z małego dziennika wiedeńskiego z 21 lipca 1944 r. Niemcy pisali: "Ciężkie ataki bolszewików na rzece Bug zostały odparte", a już następnego dnia w tymże dzienniku podawali, że „załoga Lublina broni się. Ta informacja napawała nadzieją, szczególnie tego, kto znał odległość między Bugiem a Lublinem" - zanotował Józef.
    Obozowi kaci wiedzieli, że front jest coraz bliżej. Nad obozem coraz częściej przelatywały eskadry samolotów amerykańsko-kanadyjskich. Więźniowie coraz częściej wykorzystywani byli do odgruzowywania okolicznych miast. Terror obozowy jednak nie umarł. Wraz z bliskością frontu zmniejszała się liczba żywności, zwiększała liczba trupów. Zwożono je z całej okolicy. W kwietniu 1945 r. było ich tak dużo, że obozowe krematorium nie nadążało z „przerobem".
    „Nadmiar trupów składano w łaźni i umywalkach blokowych. Układano je aż pod sufit. Było ich ponad tysiąc. Po paru dniach zaczęły się rozkładać. Fetor w obozie stawał się nie do zniesienia" - pisał Józef Nizioł.
    Z nadejściem maja obóz obiegła przerażająca nowina. Kilkanaście tysięcy osadzonych miało zostać spędzonych do wykutych w skałach hal produkcyjnych, następnie zamurowanych i wysadzonych w powietrze. Ludzie czekali na najgorsze. Na szczęście oprawcy nie zdołali wykonać swego planu. Esesmanów zastąpili austriaccy żandarmi. Oni chcieli tylko doczekać końca wojny.
    Wyzwolenie przyszło 5 maja 1945 r., około 16.00. U bram obozu zatrzymały się amerykańskie czołgi. Ludzie płakali, modlili się, śmiali, tańczyli. Niektórzy dokonywali samosądów na niedawnych oprawcach. Inni grupowali się powiatami lub województwami i obmyślali drogę powrotu.
    - Wielu z nas w tym pamiętnym dniu przeżywało jakiś lęk i obawę przed pełnym oddechem wolności. Niektórzy nie wychodzili poza teren obozu - zanotował Nizioł.
    Następnego dnia wraz z dwoma współwięźniami z hrubieszowskiego (mgr Dąbrowskim i rolnikiem Ignatowskim) oraz Józefem Polakiem z Czech postanowili wracać do Polski. Ze względu na trwające działania wojenne wybrali drogę przez Czechy. Tego dnia na stacji kolejowej znaleźli rozsypane ziarna grochu, woreczek ziemniaków, dwa kilogramy cukru i pół kilograma pieprzu. Ugotowali zupę. To był pierwszy porządny posiłek od dwóch lat. O mało go nie przypłacili życiem. Wysuszone żołądki nie były przygotowane na taką ucztę.
    Rowerami zabranymi Niemcom dotarli do Karlowych Varów, Morawskiej Strawy, przekroczyli Odrę, a stamtąd pieszo przez Wodzisław do Katowic. Od władz tymczasowych otrzymali zgodę na „wolny przejazd" do Hrubieszowa.
    „W Hrubieszowie znalazłem się 24 maja 1945 r. Odnalazłem żonę. Miała na sobie tylko jedną koszulę. Z naszego majątku nie pozostał ślad. Ważę 56 kilogramów, a z głodu wyglądam na 90 lat".


    Podarunek od Boga
    Wojciech Nizioł, syn Józefa pokazuje fotografię. Młody, elegancki mężczyzna stoi obok dziewczyny. Wykonano ją 26 lutego 1926 r. w Starym Zamościu. Tego dnia Józef ożenił się z młodszą o 6 lat Józefą z domu Niedzielan, córką ubogich rolników.
    - Mama nie lubiła tej fotografii. Nie mogła sobie darować, że nie zdjęła z nóg tych ciepłych, zimowych skarpet - wspomina pan Wojciech.
    Józef i Józefa przeżyli wojnę. Do szczęścia brakowało im tylko potomka. Badania wykazały, że to niemożliwe. W 1946 r. postanowili adoptować sierotę wojennego - Zygmunta Nasalskiego (dziś dyrektora Muzeum Lubelskiego).
    - Wkrótce, w 1949 r. stał się cud. Urodziłem się ja. Ludzie mówili, że Bóg wynagrodził rodzicom tę szlachetną decyzję o adopcji. Z Zygmuntem jesteśmy jak bracia - opowiada Wojciech Nizioł.

     

    Nizio Horbaczewski

    Józef Nizio, czwarty od lewej

    Losy samego Józefa były pogmatwane jak cała powojenna historia Polski. Po powrocie z obozu rzucił się w wir pracy. Jako inspektor oświaty rolniczej, w ciągu kilku miesięcy zorganizował 9 szkół rolniczych w powiecie. To zaangażowanie nie spodobało się organizacji Wolność i Niepodległość, do której nie chciał wstąpić. Jego zaangażowanie uznała za zdradę. Wydała na niego wyrok śmierci. Musiał uciekać do Lublina. Wstąpił do partii, zaangażował się w działalność Związku Nauczycielstwa Polskiego. Był m.in. dyrektorem Liceum Handlowego w Okszowie, organizował szkołę rachunkowości rolnej w Janowie Lubelskim. Zaspokoił też swój młodzieńczy głód wiedzy. W Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego zdobył tytuł inżyniera rolnika.
    Józefa Nizioł zmarła w 1979 r. Józef - 21 lat później, kilka dni po wyborze na Prezydenta RP Lecha Wałęsy.


    © Robert Horbaczewski

    Historia ta znalazła się w albumie  "Czas sterej fotografii"

    ”