-
Trzeba było i choinkę, i „kulig" do kościoła przynieść. A jak ksiądz lub kościelny zbierał tacę, to bratczyk kroczył za nimi z zapaloną świecą. Tak było kiedyś - wspomina sędziwy Jan Zrol, który właśnie złożył swój urząd bratczyka.
Ponoć przed wojną w Tyszowcach każda wieś delegowała do kościoła swojego brackiego. Po wojnie funkcję tę równocześnie mogły pełnić cztery osoby. Ponoć, bo księgi parafialne o brackich milczą.
- To nie jest funkcja kościelna, a bardziej ludowa. Dowód zaufania parafian - mówi ks. Grzegorz Chabros, proboszcz parafii pod wezwaniem Świętego Leonarda w Tyszowcach.
Parafianie pamiętają, że brackim po wojnie był Władysław Kowalski, Kalikst Chwedorowicz, Bronisław Marszalec (zginął podczas remontu kościoła 4 sierpnia 1958 roku), Antoni Żukowski i Mikołaj Komarzec. Potem był Piotr Kraś z Dębiny, Bronisław Cisak z Ostrowa, Stanisław Martyniuk z Podboru i szewc Antoni Jaremczuk z Zamłynia. I to właśnie jego w latach 70. zastąpił Jan Zrol, sąsiad zza miedzy. Potem, gdy Pan Bóg zabrał do siebie najstarszych brackich, ich miejsce zajęli: Ryszard Opalski i Mieczysław Maliszewski. Tym razem to Zrol był najstarszy z nich.
Służba kościelna
- Bracki to służba kościelna - mówi sędziwy Zrol. Wspomina, że do obowiązków bratczyka należało przywieźć choinki na święta do kościoła. W Wielką Sobotę nalać wody do beczki, ściąć tarninę na ognisko przed świątynią i przygotować „kulig", czyli drobniutko pocięte sosnowe gałązki na rozpałkę. Bracki pomagał także kościelnemu zbierać tacę.
- Kościelny to większa szarża. On jest bliżej księdza - mówi Zrol.
Kiedy ksiądz lub kościelny szedł z tacą, bratczyk kroczył przed nim z zapaloną gromnicą. Tak było w Tyszowcach jeszcze pod koniec lat 70. Bratczyk towarzyszył też księdzu, gdy ten odwiedzał wiernych po kolędzie i chórzystom, którzy chodzili od wioski do wioski kolędować na cele kościelne. A na oktawę Bożego Ciała czterech bratczyków nosiło nad księdzem baldachim.
Przede wszystkim braccy zajmowali się gromnicami, czyli „światłem"- jak to mówią w Tyszowcach. To oni, przed mszą świętą zapalali świece w kościele. Troszczyli się o zakup wosku i wylewanie gromnic, które były rozdawane wiernym przed procesją lub świętami kościelnymi (w zamian wierni składali drobny datek na wosk).
Miodowy zapach wosku
Jan Zrol wspomina czas, kiedy wylewali co tydzień po jednym kole świec (na koło wchodzi 55 sztuk).
- Wszystko zależało od tego, ile było umarlców. Każdemu nieboszczykowi dawało się do ręki światło. W każdej chałupie musiała być obowiązkowo gromnica. W ciągu roku trzeba było wylać z kilkaset gromnic - wylicza Zrol.
Gromnica poświęcona w kościele i tam zapalona przynosi bowiem w domowe progi pokój, błogosławieństwo, pogrom szatanowi i pomoc w nagłych wypadkach z żywiołem. Zapalano ją podczas burzy i stawiano w oknach wierząc, że ochroni przed nawałnicą. Gromnica towarzyszyła ludziom podczas urodzin i śmierci. Zapaloną wkładano konającemu do rąk, by złagodzić lęk przed opuszczeniem ziemskiego padołu.
Świece od świtu do nocy
Najwięcej świec braccy z Tyszowiec wylewali jednak przed świętami Bożego Ciała. Nawet i 3-4 koła (od 165 do 220 świec). Leli je przez dwa dni. Niemal od świtu do nocy. Sprzęt - drewniane koło z przymocowanymi do niego knotami - instalowali w kościelnej dzwonnicy, na plebanii, a czasami w niewielkiej izbie, w chałupie Zrola. W chlebowym piecu grzał się wosk, a do krokwi na suficie przymocowane było koło. W całym domu czuć było miodowy zapach wosku.
- Przed procesją Bożego Ciała tylko ja rozdawałem ludziom 120 świec. Świece dawaliśmy także zawsze ludziom w pierwszą niedzielę miesiąca, bo to kiedyś było bardzo ważne święto. Zresztą, dawniejsze święta kościelne nie były tak skromne jak dziś. W czterdzieste Boże Nabożeństwo, w kościele odprawiało się cały dzień. Przez cały dzień był wystawiony Przenajświętszy Sakrament i cały dzień, od szóstej rano do szóstej wieczorem musiałem dyżurować - opowiada Zrol.
Sędziwy Jan Zrol, który w tym roku (2009) kończy 92 rok życia, zdał niedawno swój urząd. Zastąpili go młodsi: Janusz Dudziński, Piotr Skórzyński i Roman Jaremczuk. Oni teraz zostali „wylewaczami" gromnic.
Pokazali jak się leje
Bolesław Dudziński powiada, że wylewanie świec, starym sposobem, na tzw. kręconym kole to rzadka dziś umiejętność.
- Na koło „wchodzi" 55 świec. Każda waży około 35-40 dkg. Wosku więc trzeba sporo. A i czasu niemało. Wylewanie trwa od 5 do 8 godzin. Jak jest ciepło to nawet dłużej, bo wosk musi stężeć - opowiada Bolesław Dudziński, sędziwy „wylewacz" świec.
Niegdyś, gdy zdrowie i siły mu dopisywały, wylewał także charakterystyczne dla Tyszowiec ponad 5-metrowe świece olbrzymki, które jak głosi miejscowa tradycja, wylano po raz pierwszy w czasie potopu szwedzkiego. Do dziś można je zobaczyć w Tyszowcach, w czasie procesji Bożego Ciała. Niosą je wówczas najsilniejsi miejscowi panowie (świece ważą ponad 30 kilogramów).
Zarówno do wylewania tych dużych, jak i tych mniejszych gromnic używa się czystego, świeżego, jeszcze miodem pachnącego wosku. Topić wosk w kociołku trzeba umieć. Gdy się go przegotuje, straci kolor i sczernieje. Nikt, oczywiście temperatury wosku nie mierzy bo, jak mówią wylewacze, wszystko trzeba „brać na umysł". Roztopiony wosk leje się potem na bawełniane knoty, dobrze skręcone, wykonane z jednolitego przędziwa. Warstwa, po warstwie. Czeka się, by każda z nich przestygła. Lać trzeba umiejętnie. Unikać przeciągów. Zważać na temperaturę.
- Ostatnio leliśmy świece w Masłomęczu. Pokaz oglądali też goście ze Szwajcarii. Cmokali z podziwem - mówią wylewacze z Tyszowiec.
Jak wylewa się świece pokazywali na Rynku Wielkim w Zamościu podczas „Jarmarku Jagiellońskiego" i w Ulhówku podczas Święta Pszczelarza. Wszyscy podchodzili, wąchali, cmokali z podziwem dla ich kunsztu.
©Robert Horbaczewski
Zobacz wylewaczy: