-
Ukraińcy stawiali Sowietom triumfalne bramy. Kobiety witały karasnoarmiejców naręczami polnych kwiatów. W Tyszowcach komunizujący Żydzi ufundowali dwie beczki tłustych śledzi kaspijskich. Jak grzyby po deszczu powstawały oddziały „czerwonej milicji".
Armii Czerwonej w Zamościu bano się jeszcze bardziej niż Niemców, o których mówiło się wtedy, że „choć pokonali nas, ale jest to przecież naród cywilizowany". A dzicz ze Wschodu? Po niej niczego dobrego nie można było się spodziewać. Miejscowi mieli jeszcze w pamięci tę hołotę, która grasowała w zamojskim dwadzieścia lat temu, podczas wojny z bolszewikami. Wtedy Sowieci dopuścili się niebywałych gwałtów i mordów.
„Nadchodziły wieści, że rozbrajają polskie wojsko i biorą do niewoli, a nacjonaliści ukraińscy wyłapują pojedynczych polskich żołnierzy ukrywających się w lasach lub polskich domach i przybijają ich do płotów, rozpruwając brzuchy, paląc żywcem. Wszystkich ogarnęła rozpacz i trwoga" - wspomina Maria Matuszewska w książce „Miniony czas ulicy Browarnej w Zamościu".
- Nikt nie przypuszczał, że Sowieci zaatakują nas od wschodu. Cały czas mówiło się tylko o wojnie z Niemcami. Dla nas był to szok - wspomina Jerzy Czarnecki, syn ostatniego przedwojennego dyrektora Szkoły Powszechnej w Łaszczowie.
Zdezorientowane było nie tylko społeczeństwo, ale także wojskowi. Informacja, że 17 wrześ- nia 1939 r. Armia Czerwona przekroczyła granicę Rzeczpospolitej zaskoczyła naczelnego wodza marszałka Rydza-Śmigłego, który ze sztabem był już wtedy w Kutach, w pobliżu granicy z Rumunią. Dzień później, podległym sobie jednostkom wydał instrukcję ogólną, polecając: „Sowiety wkroczyły. Zarządzam ogólne wycofywanie się na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z Sowietami nie walczyć, tylko w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrajania naszych oddziałów...". Zaskoczenie było tak duże, że gen. Juliusz Rómmel z oblężonej Warszawy 17 września depeszował do polskich jednostek, aby oddziały Armii Czerwonej traktować jako pomoc w walce z Niemcami.
„Przyjaciele" strzelają w plecy
Propaganda sowiecka tłumaczyła, że Armia Czerwona przyszła, by ratować Polaków przed Germańcami i „aby z powodu bankructwa państwa polskiego wziąć w opiekę ludność białoruską i ukraińską". Sowieckim sołdatom wpajano, że idą wyzwalać uciemiężonych chłopów spod jarzma burżujów. W rzeczywistości agresja z 17 września była realizacją zawartej 23 sierpnia 1939 r. tajnej umowy niemiecko-radzieckiej (tzw. pakt Ribbentrop-Mołotow), która zakładała podział Rzeczpospolitej. Celem sowieckich działań zbrojnych było też uniemożliwienie oddziałom polskim ewakuacji w kierunku granicy węgierskiej i rumuńskiej.
Pierwsze oddziały Armii Czerwonej na Zamoj- szczyźnie pojawiły się prawdopodobnie już około 23 września. 25 września dotarły do Tomaszowa Lubelskiego i Hrubieszowa. Dzień później weszły do Zamościa. A w kolejnych dniach do Szczebrzeszyna i Biłgoraja. 29 września Armia Czerwona zawędrowała aż pod Lublin, zajmując Piaski Luterskie.
Do pierwszego starcia z Sowietami doszło 23 września pod Rogalinem i Husynnem koło Horodła. Operował tam liczący kilkaset osób oddział Wojska Polskiego (14 Pułk Ułanów Jazłowieckich i batalion chemiczny), a także szwadron konny Policji Państwowej. Szarża kawalerzystów i ostrzał z moździerzy spowodowały panikę i duże straty w szeregach piechoty nieprzyjaciela. Wkrótce jednak sytuacja się zmieniła, bowiem krasnoarmiejcom przybył na pomoc oddział pancerny. Oddziały polskie zostały okrążone i po krwawej walce zmuszone do poddania się. Sowieci i pomagający im komuniści wzięli 25 jeńców, których rozstrzelali w okolicach cmentarza w Husynnem.
W niedzielę, 24 września, wczesnym rankiem Sowieci otoczyli również grupę rozproszonych żołnierzy Wojska Polskiego, przebywającą w folwarku Miętkie (gm. Mircze). Czternastu wziętych do niewoli oficerów i podoficerów, w tym młodziutką sanitariuszkę Irenę Grzywacz rozstrzelali nad rowem.Zaskoczeni na Zamłyniu
W nocy, z 24 na 25 września, Sowieci zaskoczyli kilkuset żołnierzy (głównie z 2 Pułku Saperów Kaniowskich) z rozformowanych jednostek nocujących w lesie między Wojciechówką, Perespą a Czermnem (gm. Tyszowce). Niektórzy polscy żołnierze byli w kwaterach prywatnych. Komunizujący Żydzi i Ukraińcy poinformowali Sowietów o tym, gdzie są polscy żołnierze. Późnym wieczorem, po godzinie 23, pododdział Armii Czerwonej rozpoczął atak. Walka trwała ok. 3-4 godzin. Zakończyła się przed świtem. Na Zamłyniu walczono nawet na bagnety. Część żołnierzy polskich, pod osłoną nocy zdołała się uratować, pozostawiając jednak w lesie zgromadzony sprzęt, m.in. pontony i oprzyrządowanie saperskie, trochę haubic i amunicji artyleryjskiej. Kilkudziesięciu żołnierzy dostało się do niewoli, a 15 lub 19 Sowieci zamordowali na miejscu. Resztę pognali w kierunku Chełma.
Straty Sowietów - jak szacuje Ryszard Szawłowski w książce „Wojna polsko-sowiecka" - wynosiły ok. 30 zabitych i kilkudziesięciu rannych, z których następnie część zmarła. Zostali pochowani w zbiorowej mogile na miejscowym cmentarzu, w części prawosławnej (dziś po tym grobie nie ma już śladu; w latach 40. ciała ekshumowano i przewieziono do ZSRR). Kalikst Bartosiewicz z Tyszowiec, który mieszkał naprzeciwko cmentarza twierdzi, że poległo mniej Sowietów, niż by to wynikało z oficjalnych szacunków: - Byłem świadkiem tego pochówku. Zapamiętałem, że drewnianych skrzyń było kilkanaście. W pogrzebie asystowali miejscowi Żydzi „opaskowcy" i trochę Ukraińców komunistów.
Następnego dnia, 25 września późnym popołud- niem, w ręce Sowietów wpadł 58-letni major rezerwy Korpusu Oficerów Sądownictwa Jerzy Eborowicz (jedna z ulic w Tyszowcach nosi jego imię). Po krótkim przesłuchaniu został zamordowany przez dwóch oficerów sowieckich strzałem w tył głowy. W podobny sposób zamordowano oficerów i podoficerów Wojska Polskiego m.in. w Niemirówku (gm. Tarnawatka), pod Lubyczą Królewską i w Komarowie. Władysław Rybaczuk (l. 82) z Czermna twierdzi, że 9 oficerów „czerwonoopaskowcy" zabili też w jego rodzinnej miejscowości Wronowice, w pobliżu znajdującego się tam stawu.
Do jednej z najohydniejszych zbrodni doszło w Grabowcu. Tam krasnoarmiejcy zastrzelili i zakłuli bagnetami 42 oficerów i żołnierzy: lekarzy oraz pacjentów szpitala polowego. Zamordowali najpierw lekarzy: kpt. dr. med. Henryka Wiślickiego i kpt. Henryka Wasilewskiego. Innego lekarza ppor. rez. Mariana Fiutę zastrzelili w sali szpitalnej. Zabili też dwóch rannych podchorążych. Pozostałych ok. 30 rannych zapędzili do Góry Grabowiec, gdzie już wcześniej zabili kilku polskich oficerów. Tam ich rozstrzelali.
Krasna Armia nehe żywy!
Sowieccy żołdacy prezentowali się nędznie. Świadkowie tamtych dni wspominają, że w niczym nie dorównywali wyglądem żołnierzom niemieckim lub będącym w wielotygodniowym odwrocie żołnierzom polskim. Byli głośni, obdarci, ubrani w postrzępione szare płaszcze, z których zwisały nici. Na sznurkach mieli zawieszone karabiny z długimi bagnetami na lufach. Odziani byli przeważnie w juchtowe buty. Bywało, że dwa różne. Zamiast plecaków czy tornistrów mieli byle jak zarzucone prymitywne worki, do których przytroczone były saganki - menażki. Za parcianymi cholewami butów zatknięte mieli metalowe łyżki. Odżywiali się byle jak i byle czym. Przeważnie słonymi śledziami, strząsając grubą sól uderzeniem śledzia o cholewę buta. Chodzili po domach, rabowali lub wprost żebrali o jedzenie.
- Na krytykę ojca, co to za armia, która nie ma chleba odpowiadali, że u nich wszystkiego jest w nadmiarze. Tylko jeden widząc, że nie ma innych żołnierzy powiedział cicho do ojca „u nas charaszo, tolko kuszat niczewo" [U nas dobrze, tylko nie ma co jeść] - wspomina pochodzący z Poturzyna Zygmunt Kostrzewski.
- Z menażek jedli kaszę jaglaną i potem te resztki strząsali na drogę. Koło naszego domu na Zamłyniu cała ulica była nią upstrzona. Chodzili po domach żebrząc o jedzenie - zapamiętała Stanisława Chwedorowicz, urodzona w Tyszowcach.
„Wyzwoliciele" byli entuzjastycznie witani przez komunizujących Żydów i nacjonalistycznych Ukraińców. Stawiano im triumfalne bramy. Witano chlebem i solą. Wręczano naręcza kwiatów polnych, czerwonej szałwii. Powiewano czerwonymi sztandarami, nierzadko uszytymi naprędce z polskich flag narodowych (po oderwaniu białej części). Słychać było okrzyki „Krasna Armia, nehe żywy! (niech żyje - przyp. red.)". Ukraińcy głośno wyrażali radość z tego, że skończyła się wreszcie 20-letnia niewola w państwie polskim.
Tak było też w Zamościu, gdzie uroczyste powitanie czołówek sowieckich zorganizowano już na trakcie szczebrzeszyńskim. Szczególny entuzjazm wykazywali miejscowi komuniści oraz biedota żydowska z Nowej Osady i Przedmieścia Lubelskiego. 26 września powstał „Ludowy Komitet Powitania Czerwonej Armii" (później przekształcił się w „Tymczasowy Komitet Samorządowy"), w skład którego weszli: Michał Hakman, Jan Bartoszczyk, Michał Błaszczak, Józef Dziuba, Mieczysław Brones, Aleksander Kozłowski, Marek Fink, Mojżesz Epstein i Stanisław Kordyga.
Do Tomaszowa Lubelskiego Sowieci wkroczyli od strony Bełżca. Komitet powitalny złożony z Żydów, Ukraińców i kilku Polaków z Tomaszowa, gminy Krynice, Tarnawatki i Majdanu Sopockiego przygotował bramę przyozdobioną świerczyną i czerwonymi flagami. Przemówienie wygłosił sowiecki komandir, stojąc na skrzyni ciężarówki. Nie żałował słuchaczom sloganów o wyż- szości komunizmu. Zapowiadał odebranie ziemi obszarnikom, a fabryk kapitalistom i przekazanie tego majątku ludowi pracującemu. Na czele komitetu powitalnego (a potem rewkomu - komitetu rewolucyjnego) stanęli m.in.: szewc Aleksander Żebruń, jego siostra Olga (po wojnie była posłem na Sejm) oraz bracia Edward i Adam Umer (znany później jako Humer, kat żołnierzy podziemia niepodległościowego).
My, władza
Na terenach opanowanych z inspiracji NKWD zaczęły się tworzyć „komitety rewolucyjne" tzw. rewkomy, złożone głównie z komunizujących Żydów i Ukraińców. Wielu z nich ponakładało sobie na lewe ręce czerwone opaski (stąd nazwa „opaskowy") i ogłosili się „ludową milicją". Sowieci wyposażyli ich w broń i dali niemal nieograniczoną władzę. Przyzwolenie na tępienie polskości, aresztowanie i mordowanie polskich oficerów, policjantów, przedstawicieli inteligencji i właścicieli ziemskich. Zachęcała do tego m.in. odezwa 44-letniego komandira Siemiona Konstantynowicza Timoszenko, dowódcy Frontu Ukraińskiego, którego oddziały opanowały powiat tomaszowski. W odezwie apelowano: „... Bronią, kosą i widłami, siekierami bij odwiecznych swych wrogów - polskich panów".
I mordowano. W Czartowczyku z ich rąk zginął właściciel majątku Józef Gałczyński wraz z 25-letnim synem Januszem. W niedalekim Dubie zamordowano księdza proboszcza Wiktora Możejko, dwóch kleryków, organistę i sołtysa. W ręce opaskowców wpadli także: Władysław hr Tyszkiewicz, najbogatszy ziemianin w powiecie tomaszowskim i Wacław Kozłowski - właściciel majątku Polesie koło Majdanu Górnego (obaj zginęli z rąk Sowietów). Przeprowadzano też aresztowania wśród inteligencji i urzędników.
- Wpadli nad ranem do naszego domu i chcieli aresztować ojca. Nie było go, bo podczas kampanii wrześniowej trafił do niewoli. Wśród „opaskowców" byli bracia Bergerowie, dawni uczniowie ojca. Na odchodne obrabowali nasz dom - wspomina Jerzy Czarnecki.
Nagminnie rozbrajano i rabowano wracających do domów żołnierzy wojska polskiego i policjantów państwowych. Tych ostatnich wraz z oficerami mordowano, albo przekazywano w ręce NKWD, a ci kierowali ich do obozów w Katyniu, Starobielsku i Ostaszkowie.
„Bolszewicy przyglądają się pochodowi z boku i co jakiś czas, niespodziewanie zatrzymują do kontroli. Stoi wtedy długi wąż ludzi i wozów, długi hen, chyba aż pod Tyszowce, a oni każą pokazywać odwrócone dłonie. Szukają „biełoruczków", to jest tych, których dłonie nie są zniszczone" - zanotował Zbigniew Możdżeń z Komarowa w swoich wspomnieniach „Niebo jest szare".
Maria Matuszewska zapamiętała, że w tamtym czasie zaczęła się ogólna grabież, szczególnie wyrobów jubilerskich. „Ale nie gardzono też beczkami ze śledziami, które sprzedawały Żydówki na podcieniach ulicy Ormiańskiej. Na zawsze pozostanie mi w pamięci obraz schodów ratusza, oblepionych czerwonoarmiejcami w szynelach u dołu nieobrębionych, z karabinami na sznurku. Rękawy mundurów mieli podciągnięte pokazując z dumą ręce z nałożonymi na nie zegarkami. Czasy, czasy to był główny łup zdobyty na sanacyjnych łajdakach. (...) obcinali łby zrabowanych śledzi i uradowani żarli je wpychając garściami do ust" - odnotowała Matuszewska.
O mały włos w ręce „opaskowców" wpadłby ukryty w kościele świętej Katarzyny w Zamościu obraz Jana Matejki „Hołd Pruski". Denuncjatorem miał być niejaki Osuch, mieszkający na ul. Orlej.
„Zdradził tajemnicę i naprowadził grupę kilku Żydów i innych, którzy rozpruli blaszany zalutowany pancerz, w którym był zrolowany obraz. Po zorientowaniu się, że nie są to żadne skarby, ale płótno, pozostawili uszkodzony obraz na posadzce kościoła (później został potajemnie przewieziony do Krakowa) - wspominał po latach długoletni duszpasterz zamojski, ks. Franciszek Zawisza.
Rewkomowcy - głównie biedota żydowska - chodzili po domach i mówili: „Wasze krowy, nasze mleko", „Wasza ziemia, nasze kartofle". Gromkie brawa zebrał politruk sowiecki, który na wiecu w Wasylowie ogłosił: „co jest zrabowane, może być zrabowane". Filozofia tego hasła polegała na tym, że dziedzic - obszarnik zdobył swoje mienie rabując, wyzyskując swoich robotników lub chłopów, wobec tego jego mienie można też rabować.
- I rozpoczął się szturm na poturzyński pałac. Meble i wyposażenie wnętrz zostało wywiezione na wschód przez wojsko sowieckie. Książki były bezmyślnie niszczone - wspomina Zygmunt Kostrzewski.
Tak było też w Komarowie.
- Na rynku Żydzi spalili polskie książki. Stos z początku nie chciał się palić. Wilgotne podłoże i mżący deszczyk spowodowały że papier się tlił, dymił, ale palić się nie chciał. Dopiero jak polano benzyną, to „spalili Polskę", jak niektórzy co bojowsze szwajceny (Żydzi - przyp. red.) mówili - zapamiętał Zbigniew Możdżeń.
Doktor Zygmunt Klukowski ze Szczebrzyszyna, wierny kronikarz tamtych dni zanotował, że gromada chłopów ze Złojca i Siedlisk spod Zamościa na furmankach przyjechała do Klemensowa i rabuje pałac Zamoyskich. Podobnie postąpiono z innymi dworami i pałacami. Sędziwi mieszkańcy Tyszowiec do dziś wspominają, iż pomimo grozy sytuacji nie mogli powstrzymać się od śmiechu widząc jak obdarci, brudni sołdaci jechali na pańskich powozach, jednocześnie pędząc bydło zrabowane z dworu w Dubie.
Dobrobyt w Kraju Rad
Z początkiem października, realizując poprawioną wersję umowy sojuszniczej z Niemcami (z 28 wrześ- nia) Sowieci zaczęli wycofywać wojska za Bug. To właśnie na linii rzek: Pisa - Narew - Bug - San miała powstać nowa „granica przyjaźni". Bojowo nastawieni jeszcze kilka dni wcześniej „opaskowcy" zwęszyli, że idą zmiany. Pościągali z ramion czerwone opaski, pochowali karabiny i na nowo zaczęli się kłaniać sąsiadom. Większość działaczy przeróżnych czerwonych komitetów, rewkomów i milicji wyjechała razem z cofającą się Armią Czerwoną. Razem z nimi Żydzi, którzy uwierzyli sowieckiej propagandzie o dobrobycie w kraju republik radzieckich. Z samego Zamościa wyjechało wtedy ok. 7-8 tys. Żydów. Z gminy Tyszowce około 2 tys. Żydów i około tysiąc Ukraińców.
- Widziałem jak Żydzi załadowali na samochód swój majątek, a on odjechał bez nich. Żydzi zaczęli krzyczeć: „Giewałt! giewałt!". Rozpoczął się lament. Podszedł do nich Sowiet i mówi:" Nie bojsia, nie bojsja. To wsio nasze i wy nasze. Eto ne potieriajet [przepadnie] - opowiada Jan Żukowski z Tyszowiec.
Zygmunt Kostrzewski opowiada o scence, która rozegrała się wtedy na ich podwórku.
- Wujek Józek mocno skomunizowany namawia ojca do wyjazdu do Związku Sowieckiego i w pewnym momencie mówi: „Szwagier, żebyście nie mieli do nas pretensji. W tej sytuacji my o was pamiętać nie będziemy. Jedziemy do kraju dobrobytu, a wy zostajecie pod okupacją niemiecką". Niebawem dowiedzieliśmy się, do jakiego trafili dobrobytu - wspomina Kostrzewski.
Wielu z tych, którzy wyjechali z nadzieją na szczęście, wróciło potem boso, w podartym ubraniu, bez grosza przy duszy.
8 października ostatnie oddziały Sowieckie wycofały się za Bug. Rozpoczęła się trwająca do lipca 1944 roku okupacja niemiecka.
Robert Horbaczewski
Więcej o okupacji Sowieckiej w 1939 roku w książce: