-
Wcześniej nigdzie nie wyjeżdżałam. Nie widziałam nawet pociągu. W mieście nie byłam. A wtedy? Na koniec świata bym za nim pojechała. Ze trzy tygodnie go szukałam. Mojego Janka - opowiada 95-letnia dziś Stefania Florek z Tyszowiec
Ona, Stefania z domu Władyga, pochodziła z Malic. Była katoliczką. On prawosławnym z przedmieścia Tyszowiec - Dębiny. Postawny szatyn, o pociągłej twarzy, ciemnych, krzaczastych brwiach i niebieskich oczach. Podobał się kobietom. Ona biedna, on bogaty. Z 9 hektarami ziemi, własnymi końmi, bydłem i trzodą. Spodobali się sobie. Rodzice pobłogosławili związek. A, że on był innej wiary? W tych stronach krew katolików i prawosławnych mieszała się przez dziesiątki lat. Nie było chyba rodziny, w której ktoś nie wychowywałby się w innej wierze. Kawalerowie rzymskokatolickiego wyznania żenili się z prawosławnymi pannami. Prawosławne panny wychodziły za mąż za katolików. Dzieci chrzczono zaś według prostej zasady: synowie przyjmowali wiarę ojca, córki wiarę matki.
- Mój teść Mikołaj Grzesiuk powtarzał: „My do jednego Boga się modlimy. Nacji jest dużo. Bóg jest jeden. Tak powtarzał. Prawdę mówił - kiwa głową pani Stefania.
Pobrali się w 1938 r. Przed ceremonią wyspowiadała się u swego księdza. On wyznał grzechy u swojego popa. Ślub wzięli w tyszowieckiej cerkwi. Ze „złotą koroną", trzymaną przez świadków nad głowami nowożeńców, z trzykrotnym obchodzeniem stołu obrzędowego. Z „huskami" - ciasteczkami - którymi obowiązkowo częstowano gości.
- Po ślubie on przeszedł za mną do Kościoła. Zmienił wiarę na katolicką. Teściowie nigdy mu tego niewypominali, choć Janek zrobił to jako jedyny z dziesięciorga ich dzieci. Teść Mikołaj był dobrym człowiekiem, religijnym - mówi pani Stefania.
Rok 1938 był to zły czas dla prawosławnych. Rządzący krajem uznali, że budzący się nacjonalizm ukraiński trzeba zdusić w zarodku. Niszczono cerkwie, pędzono kijami do kościoła, zmuszając do zmiany wiary. Poniewierano. Ktoś między żyjącymi w zgodzie katolikami i prawosławnymi zasiał ziarno nienawiści.
W 1939 r. urodziła im się córka Maria. Rok później Aleksandra. Najmłodszy syn, Jan przyszedł na świat w 1941 roku. Ciężko było za okupacji, ale radzili sobie jak mogli. Każdy kombinował, by oddać jak najmniej kontyngentu.
Zabrali Janka
To był drugi, a może trzeci rok okupacji. W każdym razie jesienią. Rankiem do Podboru (wieś przylegająca do Tyszowiec), gdzie wówczas mieszkali, przyjechało kilku żandarmów. Urządzili rewizję. U Grzesiuków - bo tak do nich zwracali się sąsiedzi - znaleźli dwie bydlęce skóry z nielegalnego uboju, przeznaczone na buty. Zabrali też 1200 kg pszenicy. Jan trafił do aresztu gminnego. Siedział w nim przez trzy tygodnie.
- Nie można było się dowiedzieć, co się z nim dzieje. Dobrze żyłam z tą kobietą co pilnowała aresztu. Pozwalała mi z nim porozmawiać przez okienko w budynku. Mąż któregoś wieczora powiedział: „Pewnie nas wywiozą nad ranem. Słyszałem jak żandarm tak mówił". Poszłam do tej kobiety. Ona mówi: „Przyjdź pani rano, bo ich wcześniej rano powiozą. Jeszcze męża pani zobaczy". Siedział z mężem jeszcze taki Mirecki z Telatyna, którego aresztowali za to, że zabił cielę. Siedział też mężczyzna z Zamłynia, nazwiska nie pamiętam. Słysząc jak rozmawiam z mężem odezwał się: „Dajcie Grzesiukowa, na litanię do świętego Leonarda, żeby nas wypuścili" - wspomina Stefania Florek.
Tej nocy nie zmrużyła oka. Było jeszcze ciemno, kiedy przyszła pod gminną „kozę". Około czwartej nad ranem. Za późno. Transport odjechał dziesięć minut wcześniej. Wróciła do domu. Zrozpaczona. Nie wiedziała co robić.
- Tato, wywieźli go! Może tato pojedzie i się czegoś dowie? - pożaliła się teściowi.
- Dziecko, jak ja pojadę, to i mnie zamkną. Ty jedź - powiedział teść.
- Panie, może pan wierzyć lub nie. Ja do tej pory nigdzie nie byłam. Świata nie widziałam. Żadnego miasta nie znałam. Pociągiem nie jechałam. A tu miałam jechać w nieznane i męża szukać? - wspomina Stefania Florek.
Kochała Janka. Postanowiła go szukać. Pojechała do Zamościa. Odnalazła posterunek polskiej policji. Wytłumaczyła policjantom, że szuka męża, Janka Grzesiuka z Tyszowiec. Aresztowanego trzy tygodnie wcześniej. Usłyszała, że nikogo z Tyszowiec w ich areszcie nie ma. Jeden z funkcjonariuszy widząc zagubioną, młodą zapłakaną kobietę, postanowił jej pomóc. - Polecił, abym poszła do Landwirta, takiego niemieckiego urzędnika co odpowiadała za kontyngenty. Zaprowadził mnie do niego. To był gruby Niemiec. Siedział w fotelu. Tłumacz wyjaśniał mu, w jakiej przyszłam sprawie. Zapytał mnie, ile mam „kind", czyli dzieci. Powiedziałam, że troje. Niemiec coś tam mamrotał pod nosem. Tłumacz przetłumaczył mi jego słowa. „Męża wywieźli na roboty. Będzie pracował i przesyłał pieniądze na dzieci". Prosiłam tego policjanta-tłumacza, by zapytał gdzie Janka wywieźli. Popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie. „Pani się go nie pyta. On i tak nie odpowie" - powiedział.
Kilka dni później Stefania dowiedziała się od kogoś, że aresztowanych wywożą do Lublina. Nie wiedziała, gdzie jest ten Lublin. Postanowiła i tam pojechać za Jankiem.
- Mówię Panu, że kiedyś nie widziałam nawet Zamościa, a wtedy co drugi dzień byłam w Lublinie. Jeździła ze mną żona tego drugiego aresztowanego. Pojechałyśmy najpierw do więzienia na Zamku. Powiedzieli, że nikogo takiego nie przywieźli. W Lublinie był obóz Węgrów. Poszłyśmy i tam. Jeden ze strażników odezwał się do nas po polsku: „Panie, zaczekajcie, ja pójdę i zapytam". Czekałyśmy, czekałyśmy. Długo go nie było. W końcu przyszedł. Powiedział, że Grzesiuka ani Mireckiego tu nie ma. Zaczęłam płakać. Poszłyśmy do księdza, bo może jeśli Janka pobili [zabili] to ksiądz ma go w swoich dokumentach. Ksiądz sprawdził. Takich nazwisk nie znalazł. Przypomniałyśmy sobie, że ten Polak od Węgrów mówił coś o Majdanku. Popytałyśmy ludzi, gdzie to jest. Poszłyśmy na ten Majdanek. Szłyśmy i płakałyśmy. Kobieta, która spotkała nas po drodze, domyśliła się, gdzie idziemy. Chwyciła mnie za rękę. „Panie, idziecie na Majdanek. Tam pod płotem zabili wczoraj kobietę" - wspomina pani Stefania.
Przerywa na chwilę opowieść. Odpoczywa, pije kilka łyków wody. Choć do stu lat brakuje jej tylko pięciu wiosen, nie widać po niej tego wieku.
- Dzięki Bogu z głową wszystko w porządku. Nogi mogą nie chodzić, wzrok może być zły, ale głowa jest najważniejsza - wtrąca.
Łapówka dla Niemca
Chociaż wtedy ostatecznie nie dotarła na Majdanek, nie zaprzestała poszukiwań. Umówiły się z Mirecką, że znowu pojadą do Lublina. Wezmą pieniądze. Może one rozwiążą ludziom języki. Może trzeba będzie dać łapówkę. Podróż męcząca. Piechotą do Turkowic. Stamtąd kolejką wąskotorową do Werbkowic. Potem do Rejowca. Z Rejowca do Lublina.
- Poszliśmy na ten Majdanek i nic. Mówię, że trzeba poszukać adwokata, bo nic z tego nie będzie. Patrzymy, idzie ulicą jakiś mężczyzna. Taki elegancki. Prosimy go, aby wskazał nam jakiegoś adwokata. Powiedział, że jest adwokatem, ale nie ma prawa grzebać w niemieckich papierach. Zaproponował, że nastręczy nam adwokata niemieckiego. „Dzięki Bogu" pomyślałam. Zaprowadził na nas do jego biura, w takiej starej kamienicy. Tego niemieckiego adwokata dusiła astma. Odpowiedział nam po polsku, grzecznie dzień dobry. Powiedziałyśmy mu z płaczem czego chcemy. On do nas w taki litościwy sposób: „Proszę nie płakać. Jedźcie panie do domu, ja wam mężów poszukam, ale trzeba zapłacić 4 tys. zł". Miałam w tym czasie pieniądze, bo mieliśmy się wkrótce budować - wspomina pani Stefania.
Gdy wróciła do domu opowiedziała teściowi, co załatwiła. Zaczął powątpiewać w szczerość intencji Niemca. „Pieniądze zabierze, a ty Janka nie zobaczysz. To pewnie jakiś oszukaniec"- powtarzał.
- Nie posłuchałam go. Wzięłam pieniądze. To samo zrobiła ta kobieta z Telatyna. Pojechałyśmy do tego adwokata. Weszłyśmy do biura. Znów miał atak astmy. „No i co panie postanowiłyście?" - zapytał. „Jeśli nam pan mężów odszuka, to płacę pieniądze i gwarantuję teścia majątkiem, że on nigdzie nie ucieknie" - powiedziałam. Zgodził się - wspomina Stefania Florek. Wtedy dowiedziała się, że mąż trafił do obozu na Majdanku.
- Wróciłam do domu, a teść znowu: „Oj, będziesz ty go widziała. Tylko pieniądze dałaś oszustowi". Wola Boska, myślę sobie, ale na drugi dzień znowu pojechałyśmy do Lublina. Weszłyś-my do kancelarii, a ten adwokat nas przywitał; „Proszę, panie jedźcie do domu, a wasi mężowie już tam będą". Oszukuje. Pomyślałam. Niedobrze mi się zrobiło. A ten adwokat swoje: „Proszę wracajcie, wasi mężowie już są w drodze". Nie uwierzyłyśmy. Wziął pieniądze, chce się nas pozbyć. Tak sobie wtedy myślałyśmy - opowiada.
Podle się czuła w drodze powrotnej. Zastanawiała się, jak spojrzy w oczy teściowi. Obie płakały przez całą drogę. Kiedy dojeżdżały do stacji przesiadkowej w Zawadzie, Mirecka westchnęła: „ Zobaczymy co będzie jutro. Wola Boska".
- W Zawadzie trzeba było szybko się przesiąść na pociąg do Hrubieszowa. Zerwałam się z ławki. Za mną Mirecka. Obok przebiegł jakiś mężczyzna. Usłyszałam jak krzyknął „Mirecki". Chwyciłam moją towarzyszkę. Wsiadłyśmy do tego wagonu co oni. To był wagon bydlęcy. Patrzę, a tam w kąt wagonu wciśnięty mój mąż. Krzyczę: „Janek!, Janek!". A on do mnie :"Cicho bądź!". Mówię jeszcze raz „Janek to Ty?". A on na mnie spojrzał. „A tyś skąd się tu wzięła"- zapytał. „Janek, ja Ciebie szukałam"- odpowiedziałam.
Zabrałby go tyfus
Milczeli przez całą drogę, bo on nie pozwalał mówić. Dopiero w Werbkowicach, gdy przyniosła mu herbatę powiedział, że miał nakazane, aby do nikogo się nie odzywać po drodze. Wyglądał mizernie. Wychudł. Pobladł.
Po trzech miesiącach przyszło wezwanie z sądu. Hitlerowska gapa na kopercie. Miał jechać do Chełma, aby go osądzili za te skóry i zboże.
- Powiedziałam mężowi, by został, a ja pojadę. Pojechałam, znalazłam sąd, tak mnie Pan Bóg pokierował. Patrzę, siedzi za stołem tłuste Niemczysko. Policjant polski zapytał mnie, w jakiej ja tu sprawie. Wyczytali. Weszłam. Powiedziałam, że mąż chory, więc przyjechałam w jego zastępstwie. A ten Niemiec jak nie kłapnie książką, że aż podskoczyłam. Policjant powiedział, że trzeba było przywieźć zaświadczenie, że on jest chory. Pomyślałam, Boże zamkną mnie tu zaraz. Zadzwonią na żandarmerię do Tyszowiec i zamknął jego. A tam trójka dzieci. Zostaną same. Wyrwałam z tego sądu na pociąg. Przyjechałam do domu, patrzę, mąż jest - odtwarza wydarzenia sprzed lat Stefania Florek.
Jan Grzesiuk, po wyjściu z obozu
Po dwóch tygodniach rzeczywiście przyjechało dwóch żandarmów na koniach. Zabrali Janka Grzesiuka do więzienia. Sąd skazał go na 4 miesiące więzienia za to, że nie rozliczył się z kontyngentu. Siedział w Zamościu. Zachorował na tyfus.
- Znałam dziewczynę z Lisek, która miała narzeczonego w więzieniu. Powiedziała mi, że mąż chory i żeby podać mu czosnek. On się czosnkiem wyleczył z tego tyfusu. Miesiąc mu podarowali.
- Tu zdjęcia tatusia. Dwa małe, złej jakości, ale takie nam pozostały - włącza się do rozmowy Aleksandra Szwanc, córka pani Stefanii.Ostatnie dni
- Panie, trzydzieści trzy lata miał, jak go zabili. Chrystusowe lata? Co to za wiek dla mężczyzny? Nie zabili go Niemcy, ale banda, która przyszła - opowiada pani Stefania.
Wojna dobiegała końca. Niemcy z Tyszowiec myśleli już tylko o tym, jak się wycofać bez strat. Od Hrubieszowa słychać było czasami dochodzące dudnienie artylerii rosyjskiej. Noce rozświetlały łuny pożarów. To płonęły okoliczne wsie. Ukraińska Armia Powstańcza parła naprzód, pozostawiając popiół i zgliszcza. Tyszowce miały być celem ataku. Sąsiad - katolik Polak przestał wierzyć sąsiadowi - prawosławnemu Ukraińcowi. I odwrotnie. Zginąć można było w każdej chwili. Za cień podejrzenia o sprzyjanie przeciwnikowi. Za to, że się było innej wiary. A i z powodu zadawnionych prywatnych waśni. Wiele było bezsensownej śmierci. Wiele bandytyzmu. I po jednej, i po drugiej stronie.
- Teść nie należał do żadnej partyzantki. Jego dom na Tuczapskiej był ostatni. Mówiła, tato czego stąd nie uciekacie. Niebezpiecznie. Odpowiadał. A co ja winny, z nikim nie sądziłem się, z nikim się nie gniewał. Po ludzku żyję - mówi z przekonaniem pani Stefania.
- W stodole stały dwa łoszaki i popętane konie, bo teść to był gospodarz. Na wozie futro, mąka i to wszystko co potrzebne w razie ucieczki. Teścia zabili w stodole. Kula wpadła piersią i aż plecy mu wyrwała. Wcześniej mocno go zbili, aby te konie rozpętał. Aż krew po tym deskach trzaskała. Mąż też tam był. Teść prosił go, aby pomógł mu gnój wywozić. Postanowił zanocować. I zginął. W stodole był jeszcze Michał, najmłodszy jego brat. Miał 12 lat. Świecili mu bateryjką w oczy. Dziecka nie zabili. Wszystko zabrali i wyjechali. My byliśmy wtedy na Podborze. W nocy usłyszałam walenie w drzwi. Zapytałam kto tam? „To ja Michał. Wstawajcie, bo naszych pobili". Matko Boska, wyrwało mi się - opowiada pani Stefania.
Opowiada, jak ją potem okradziono z krowy, jedynej żywicielki rodziny. Potem przyszli Sowieci i w ramach kontyngentu zarżnęli jałówkę.
- Pod koniec wojny to nie była już partyzantka. To robiło się bandyctwo. Po latach dowiedziałam się, kto mi krowę ukradł i kto męża zabił. To ludzie, których znałam - mówi pani Stefania.
W 1945 roku rodzinę teściów Grzesiuków przesiedlono za Bug. Wywieźli ich pociągami hen, aż do Donbasu, do wsi Hirniki w obłasti roweńskiej. Stefania Grzesiuk, jako osoba wyznania rzymskokatolickiego pozostała w Tyszowcach. Samotnej wdowie z trójką małych dzieci było ciężko. W 1950 r. wyszła po raz drugi za mąż, za Jana Florka. Przeżyli ze sobą pół wieku.Robert Horbaczewski
Więcej o czasach okupacji w Tyszowcach w książce:

