-
Przez wiele dni padał deszcz. Ułani 3 szwadronu I Pułku Ułanów Krechowieckich dotarli nocą, we mgle do Tyszowiec. Dopiero o świcie dowiedzieli się, że na drugim końcu wsi nocował sztab Siemiona Budionnego, wspomina w nigdzie dotąd niepublikowanym pamiętniku uczestnik tamtych wydarzeń, ułan Tadeusz Dąbrowski.
Tadeusz Dąbrowski miał wówczas 26 lat. W czasie wojny polsko-sowieckiej w 1920 r. był żołnierzem 3 szwadronu I Pułku Ułanów Krechowieckich. Jego pułk, przerzucony na Lubelszczyznę spod Lwowa, wchodził w skład 6 Brygady Kawalerii dowodzonej przez płk Konstantego Plisowskiego, która z kolei była częścią I Dywizji Jazdy. Od wielu tygodni walczyła ona z I Armią Konną Siemiona Budionnego. Ułan Dąbrowski wspomina, że do Tyszowiec jego szwadron dotarł po całodniowym marszu, w deszczu:
Był późny ciemny wieczór, gdy nasz pułk wszedł do wsi. Nasz rajd skończył się. Dyżurny tego dnia 2-gi szwadron, który maszerował na czele kolumny marszowej i pierwszy wszedł do wsi Tyszowce, zastał w pierwszych chałupach artylerię rosyjską w stanie głębokiego snu. Bez walki i oporu obsługa 4 armat polowych wraz z bronią i amunicją oddała się do niewoli. Byli nieoczekiwanie zaskoczeni. Na obronę było już za późno, tem bardziej, że byli oni rozlokowani w kilku chałupach i w chwili oddawania się do niewoli byli bez wzajemnej łączności.
Obsługę armat stanowili wielkorusini. Rosłe chłopy z ryżymi przeważnie brodami. Nie bronili się i z punktu sami od razu zaoferowali się, że oni mogą przejść na naszą stronę i strzelać z armat do swoich. I tak się stało. Gdy następnego dnia pułk nasz nawiązał kontakt z wrogiem, bateria artylerii rosyjskiej wzięła udział w walce, strzelając do „swoich" pod komendą naszego oficera. Sam to widziałem i podziwiałem, jak z zimną krwią, strzelali do swoich. A wszak te pociski były przeznaczone dla nas. Stało się inaczej.
Lecz oderwałem się od wypadków dnia poprzedniego. Gdy mój szwadron wszedł do wsi, już było po poddaniu się artylerii rosyjskiej. Zakwaterowaliśmy się w następnych chałupach. Po obrządku przy koniach, napojeniu ich i daniu obroku, a następnie wysłaniu klepiska stodoły słomą, by po męczącym marszu mogły się położyć i wypocząć, zabraliśmy się za siebie. Zdjęliś- my płaszcze, które wraz z mundurami ociekały z wody. Buty przemoczone. Wszystko to umieściliśmy pod piecem, by powysychało. Z kuchni polowej dostaliśmy czarną kawę z chlebem. Zdjęliśmy z siebie resztę przemoczonej bielizny, umyślimy się i położyliś- my w chałupie na podłodze zasłanej słomą. Odpoczynek nam się należał, lecz nie był to odpoczynek ciągły. Był on przerwany służbami, gdyż bezpieczeństwo wymagało wystawienia przez każdą jednostkę wart.
Kozacy przy wodopoju
Rano koło godz. 6 -tej miałem wyznaczoną wartę, na głównej drodze nieopodal studni. Włożyłem na siebie mokry mundur i szynel, które przez noc nie wyschły. Konno udałem się na stanowisko warty, zwalniając tem samym na odpoczynek kolegę. Zdając mi wartę - było jeszcze zupełnie ciemno- zakomunikował mi, że w nocy nic się nie działo i nie zakłóciło spokoju wsi.
Objąłem stanowisko widety. Przede mną była studnia z żurawiem, która stała na rozwidlającej się w tem miejscu drodze. W rozwidleniu dróg była zagroda chłopska, otoczona drewnianym parkanem. Zagroda była dobrze zagospodarowana. Posiadała stary sad owocowy. Między parkanem zagrody, a studnią rosło parę starych rozrośniętych klonów i dębów o zwisających nisko konarach, które dawały wymarzone warunki obserwacyjne dla widety. Stanąłem pod parkanem zagrody. Nie byłem widoczny, gdyż sylwetka mojej osoby na koniu zlewała się z tłem, które stanowił stary sad owocowy, a z przodu były widoczne jedynie nogi mego konia. Górna część mojej widety była zasłonięta ulistowionymi konarami drzew (...). Gdy zaczęło świtać zauważyłem w dali przed sobą na drodze jakiś ruch. Wytężyłem wzrok. Widzę wyraźnie dwóch konnych. Kierują się w moim kierunku, oklep na koniach bez cugli, a jedynie z kantarami. Gdy zbliżyli się do mnie jakieś 200 metrów rozpoznałem, iż mam przed sobą dwóch kozaków. Widocznie kierowali się do studni - wodopoju, przy której miałem swoją widetę, by napoić konie.
Stanąłem nieruchomo jak posąg z lancą i karabinem na plecach. Byłem sam, a ich dwóch. Szybki refleks. Spiąłem konia szenklami i niezauważony przez nich pogalopowałem do miejsca postoju plutonu. Zaalarmowałem plutonowego, który znajdował się w chałupie. On i kilku ułanów wyskoczyło z chałupy. Z karabinami w ręku zaczailiśmy się za drzewami. Nadjechali nic nie przeczuwając, jeden stary kozak z ryżą brodą, a drugi młody - mołojec.
Gdy padły strzały z naszej strony, kozacy błyskawicznie schwytali nagany i zaczęli się ostrzeliwać, przy czem przeszli w kłusa, z kłusa w galop. Nasze następne strzały powodowały, że ten młody kozak zleciał z konia i od razu podniósłszy ręce do góry poddał się krzycząc "ja magu słuźit i u was". Mołojec zleciał z konia prawdopodobnie ze strachu, akurat przed furtką zagrody, w której kwaterowaliśmy.
Nie było na niego czasu, Byliśmy zaaferowali tym drugim starym kozakiem, więc tylko po drodze zainkasował parę uderzeń kolbą i już jako potulny jeniec czekał na swój dalszy los. My wpadliśmy za furtkę na drogę, strzelając za ostrzeliwującym się kozakiem, który walił szenklami swojego konia, zmuszając go do galopu i pociągając za sobą konia mołojca. Waliliśmy z karabinów za uciekającym kozakiem. Niestety miał szczęście, gdyż nieopodal była przecznica drogi. Skręcił na tę przecznicę i uciekł z naszego pola widzenia. Uciekł do swoich.Na drugim krańcu wsi
Zasięgnęliśmy języka od złapanego jeńca. Zeznał, iż na drugim końcu wsi Tyszowce nocował wraz ze swoim sztabem sam Budionny. Okazało się, iż pułk nasz maszerując dnia poprzedniego w czasie ulewnego deszczu, wykonał olbrzymi rajd konny, dostając się na tyły armii konnej Budionnego. Warunki atmosferyczne nam sprzyjały i dlatego znaleźliśmy się 30 km za frontem, na tyłach przeciwnika. Zarówno my, jak i przeciwnik nie wiedzieliśmy o sobie, że tej samej nocy kwaterujemy w dwóch przeciwległych krańcach tej samej wsi.
Prawdopodobnie ten stary kozak, któremu udało się uniknąć niewoli uciekł do swoich, ostrzegł ich o naszej obecności we wsi. Wieś Tyszowce była długa. Tem tłumaczy się paradoksalną sytuację nocowania dwóch przeciwników w jednej wsi. Przeciwnik wyciągnął konsekwencję z zaskoczenia i widocznie nieprzygotowany do starcia wykonał unik i chyłkiem uciekł ze wsi. Za wsią nawiązaliśmy kontakt z jego tylnymi strażami, strzelając ze zdobytej artylerii, której sam był pozbawiony. Widocznie ostrzał był skuteczny, gdyż przeciwnik unikał decydującej bitwy. Myśmy kontynuowali pościg... - wspomina Tadeusz Dąbrowski.
Budionny u Piprowskich
29 -30 sierpnia 1920 r. I Pułk Ułanów Krechowieckich operujący pod Tyszowcami zdobył w sumie 150 sowieckich jeńców, 3 działa, 7 karabinów maszynowych i kilka wozów z amunicją. Przez całą noc wyłapywano zaskoczonych i przemoczonych do suchej nitki budionnowców.
O pobycie Budionnego w Tyszowcach wspominali także świadkowie tamtych zdarzeń, m.in. Antonina Piprowska, żona Józefa Piprowskiego, przedwojennego sekretarza gminy w Tyszowcach.
- Opowiadała, że Budionny nocował u nich w domu. To był duży, długi, parterowy dom. Stał w głębi ogrodu, naprzeciwko tzw. pańskich sadów na Majdanie. Piprowska wspominała, że po pospiesznej ewakuacji Siemion Budionny zostawił tam swoją torbę - relacjonuje Ryszard Bartosz z Tyszowiec, który zebrał tę relację (rodzina Piprowskich już w Tyszowcach nie mieszka).
Dopiero kilka lat temu niepodal nieistniejącego już domu Piprowskich, na posesji państwa Zarębskich, ścięto rozłożyste drzewo, pod którym miał wypoczywać sam Siemion Budionny, krwawy dowódca Konarmii, która przez wiele miesięcy budziła przerażenie i strach. 31 sierpnia rozpoczęła się bitwa pod Komarowem, największa bitwa kawaleryjska XX wieku.