2011-10-07
  Rok 1939 - 14 czaszek z Miętkiego

  • Szczepan Lewandowski po kilku godzinach wygrzebał się spod trupów kolegów. Sprawdził czy w pobliżu nie ma Sowietów i uciekł. Był wieczór 24 września 1939 roku. Wieś Miętkie. Lech Szopiński wójt Mircza doprowadził do ekshumacji ciał poległych żołnierzy.


    Puszczykowo, 8 października 2001 r.
    Szanowny Panie....
    ...Pan Lewandowski bardzo się wzruszył słysząc, że byliśmy na mogile zamordowanych w Miętkiem żołnierzy oraz wiadomością, że zamierza Pan doprowadzić, by polegli po wielu latach znaleźli godne miejsce spoczynku..." - napisała do Lecha Szopińskiego, wówczas radnego gminy Mircze Ewa Labrzycka, wnuczka Jana Labrzyckiego, jednego z 14 zamordowanych w Miętkiem przez Sowietów żołnierzy Wojska Polskiego.
    - Już osiem lat mija, jak walczę w różnych instytucjach o to, aby uczcić pamięć poległych tam żołnierzy. Ta sprawa wciąż nie daje mi spokoju - mówi Lech Szopiński, historyk z wykształcenia, wójt Mircza z wyboru, regionalista z zamiłowania. W 2004 r. napisał książkę „Mircze dzieje dawne i bliskie". Teraz kończy drugą.
    - W Miętkiem mieszkałem jako dziecko. O mordzie popełnionym przez Sowietów wtedy głośno nikt nie mówił. W szkole uczyli nas, że tych żołnierzy zabili Niemcy. Ludzie spotykali się jednak wieczorami na pogawędkach i mówili jak było naprawdę - opowiada Szopiński.

    Karabiny na sznurkach


    W sierpniu 1939 r. wiedziano już, że wojna z Niemcami jest nieunikniona. Kapral Szczepan Lewandowski spodziewał się powołania do wojska. O godzinie drugiej w nocy, 28 sierpnia, przyniósł mu je goniec z gminy. Lewandowski ubrał się, pożegnał z żoną, ucałował śpiącego synka i podążył na miejsce zbiórki do Poznania. Razem z nim stawił się tam Jan Labrzycki, kolega z rodzinnej wsi. Razem z resztą zmobilizowanych dostali przydział do 24 pułku piechoty do Łucka za Bugiem, gdzie mieli służyć w łączności. Do Łucka dotarli 2 września. Koszary były już puste. Widać było bałagan i brak organizacji. Otrzymali ekwipunek. Resztki tego, co zostało po służbie czynnej. Nowe były tylko buty.

     

    ”

     

    kapral Jan Labrzycki

    Szybkim marszem, nękani przez niemieckie messerschmitty, częściowo w nocy przeszli 80 kilometrów do Włodzimierza Wołyńskiego. Tam czekali na broń. Doczekali się na nowiutkie, przywiezione prosto z fabryki karabiny Mauser.
    - Karabiny były, ale nie było do nich pasków. Nieśliśmy je na sznurkach, mieliśmy też ładownice i po 12 nabojów. Jeszcze dwa, trzy dni zostaliśmy we Włodzimierzu i tam dowiedzieliśmy się, że Niemcy dotarli do Bugu. Patrolowaliśmy teren, a właściwie włóczyliśmy się po nim - tak Szczepan Lewandowski relacjonował po latach swoje doświadczenia wojenne koleżance Wandzie Tycner (opublikowała je w 1991 r. w dzienniku „Prawo i Życie").
    W nocy z 8 na 9 września przeprawili się wpław przez Bug na ziemie hrubieszowskie. Któregoś ranka dostali rozkaz, aby cały sprzęt łącznościowy zatopić w pobliskim jeziorku. Potem przyszedł kolejny rozkaz: „Karabiny na stos i podpalić!".
    - Serce po prostu pękało, ale jakiś dowódca powiedział: „Szkoda niepotrzebnego rozlewu krwi, niech każdy idzie w swoją stronę, do domu. Każdego żołnierza będziemy jeszcze potrzebować". Na jednokonkach, z żołnierzami różnych oddziałów, którzy dołączyli do nas po drodze, dojechaliśmy do majątku Miętkie - wspominał Szczepan Lewandowski. Tam rozegrała się dalsza część tragedii.

     


    Własna śmierć



    Józef Szpyrka w 1939 roku miał 15 lat. Pamięta niedobitki polskich żołnierzy, którzy przyjechali do folwarku Miętkie. Było ich kilkudziesięciu. Rozłożyli obóz we dworze i parku.
    - Ciekawy ich byłem. Chciałem przebywać między wojskiem. Łaziłem między nimi. Przyglądałem się wszystkiemu - wspomina 84-letni dziś Szpyrka.
    Sowieci nadeszli od strony Andrzejówki i Mircza. Kiedy rozpoczęła się walka, Szpyrka schował się pod mostem. Widział stamtąd kapitana, który z pistoletem Vis w ręku krzyczał: „Do broni! Do broni!". Potem został ranny. Prosił, aby ktoś mu pomógł. Żołnierze bali się podejść.
    Szpyrka słyszał też, jak nieopodal postrzelono któregoś z sowieckich bojców. Przez kilka kolejnych minut ranny nawoływał sanitariusza.
    - Potem, po bitwie, na ciele tego kapitana Ukraińcy ułożyli słomę i podpalili ją - wspomina Szpyrka.
    Potyczka w Miętkiem rozgorzała w niedzielę, 24 września przed południem. Szczepan Lewandowski szedł właśnie do Janka Labrzyckiego pożyczyć brzytwę do golenia, kiedy sierżant (pochodził z Bydgoszczy) zaczął krzyczeć: „Sowieci napadli. Do broni". Krasnoarmiejcy otaczali już park i dwór. Sierżant zorganizował obronę. Lewandowski nie miał przy sobie broni, został więc amunicyjnym. Kocioł wokół ich stanowiska się zacieśniał. W walce poległo sporo żołnierzy i po jednej, i po drugiej stronie. Ilu? Nie wiadomo. Potyczka zakończyła się po około 20-30 minutach.
    - Usłyszeliśmy wołanie: „Ruki w wierch!". Wyszliśmy z naszych pozycji. Przygalopował jakiś wojskowy na koniu, chyba Ukrainiec, z naganem w ręku. Krzyknął po polsku: „Szeregowi na lewo, oficerowie i podoficerowie na prawo". Dostrzegł sierżanta, tego z Bydgoszczy. Poznał, że to on zastrzelił w walce jednego z ruskich żołnierzy. Kazał się nam ustawić w szereg - wspominał po latach Lewandowski.
    Potem do folwarku wjechał czołg. Wyszedł z niego jakiś starszy oficer. Wówczas z szeregu wystąpiło trzech żołnierzy. Zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego: „Ja wasz czeławiek!". Pokazali mu jakieś papiery. Oficer zabrał je i kazał tych ludzi wyłączyć z szeregu.
    - Potem miał przemówienie. Zrozumiałem z niego, że przyszli nas oswobodzić i ochronić przed Germańcami, a my do niech strzelaliśmy. Potem wsiadł do czołgu i odjechał - opowiadał Lewandowski.
    W parku, za dworem słychać było jeszcze strzały. W pewnej chwili zza drzew wyszła sanitariuszka w mundurze. Młodziutka. Na pewno nie miała jeszcze dwudziestu lat. Choć Ukrainiec krzyczał, aby dołączyła na lewo do szeregowców, ta stanęła między oficerami i podoficerami. Być może nie rozumiała jego mowy. Kamandir zawołał bojców i kolumnę polskich żołnierzy popędzono w dół, za park, przez ściernisko do niewielkiej dolinki. Szli jakieś sto metrów.
    - Tych czterech zostawił przy rowie, my przeszliśmy jeszcze 15-20 metrów za rów. Kazał nam stanąć. Ustawieni byliśmy twarzą na wschód. Była trzecia, może czwarta po południu. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Usłyszałem salwę, czterech naszych padło, ja za nimi. Podjąłem taką decyzję w oka mgnieniu. To było tak, jakby coś siłą rzuciło mnie o ziemię. Leżałem nieruchomo, z rozrzuconymi rękami, rozkraczony - relacjonował po pół wieku Szczepan Lewandowski.
    Słyszał kolejne salwy. Zaraz potem trzask pojedynczego strzału, potem następnego i kolejnego. To kamandir chodził z naganem i dobijał rannych strzałem w głowę. Doszedł i do niego. Chwycił go za koszulę.


    ”

    Rozstrzelali ich w rowie, tam gdzie stoją dwie topole


    - Udawałem martwego. Nie wiem, o czym w tej chwili myślałem. Pociągnął za cyngiel, usłyszałem krótkie „pyk". Zabrakło mu nabojów. Zawołał jednego ze swoich żołnierzy i kazał mu do mnie strzelić. Ten strzelił mi między nogi. Pocisk wszedł w ziemię, podniósł się tuman kurzu i pokrył mnie częściowo. Usłyszałem jeszcze kilka strzałów, potem ruscy dobierali się widocznie do plecaków, kłócili się o zegarki. Wreszcie jeden powiedział: „Idiom k czortu". Poszli - wspominał cudem ocalały Lewandowski.

     


    Kolega z Rawy Ruskiej



    Lewandowski stracił przytomność. Ocknął się po kilku godzinach, o zmierzchu. Dygotał z zimna. Uniósł się lekko. Zobaczył, że jeden z leżących wyczołgał się na plecach z szeregu trupów. W ten sam sposób doczołgał się do znajdującego się nieopodal lasu. Inny kucał i jęczał błagalnie: „Kolego, zabierz mnie!". Potem odezwał się drugi: „Kolego, mnie też zabierz!".
    - Ten miał rozszarpane ramię. Doczołgałem się do Janka Labrzyckiego. Był zimny. Zabił go strzał w skroń. Uciekliśmy z tym, co był ranny w ramię. Ten drugi skonał. Był późny wieczór, potem noc, księżyc świecił jasno. Posuwaliśmy się ostrożnie w stronę lasu, od krzaka do krzaka, niepewni czy to krzak, czy też skulony rusek - wspominał Lewandowski.
    Po około 30 metrach usłyszeli szczekanie psa. Lewandowski zostawił rannego kolegę na skraju lasu i poszedł w stronę, z której dobiegało szczekanie. W pobliżu zabudowań, za stodołą, spotkał starszego chłopa. Zakopywał pasy z ładownicami. Powiedział mu, że ma rannego.
    - To go przyprowadź - odrzekł tamten.
    - W chacie były dwie dziewczyny, córki starego. Miały przeszkolenie sanitarne. Podarły dwie koszule i opatrzyły ranę. Dały jeść i jeszcze chleb oraz cztery kilogramy cukru na drogę. Stary pokazał, jak iść na zachód - wspominał Lewandowski.
    Dalsza droga Lewandowskiego i jego rannego towarzysza była lawirowaniem wśród dróg, byle nie wpaść w ręce Niemców. Za Zamościem przyłączali się do różnych grup żołnierzy, którzy wracali do swoich domów. Jedni kierowali się na Warszawę, inni na Toruń, Konin lub Płock.
    - Pod Kraśnikiem, a może Piaskami ochłonęliśmy. Dopiero spostrzegłem, że szedłem z porucznikiem. Tyle przeżyliśmy razem i ani jednego słowa nie zamieniliśmy o tym, jak to się stało, że obaj się uratowaliśmy. On nie wiedział nic o mnie, ja o nim. Okazało się, że jest z okolic Rawy Ruskiej i chce tam wracać. Namawiał mnie, abym szedł z nim. Nie chciałem, choć był mi bliski jak brat. Zaczęliśmy się żegnać. Obu nam puściły się łzy. „Jestem Tadeusz Sołtys. Mój adres. Maciejów koło Rawy Ruskiej" - powiedział. „Szczepan Lewandowski. Puszczykowo Stare, powiat Śrem, koło Poznania" - odpowiedziałem. Tak rozeszliśmy się 25 września - odtwarzał tamto pożegnanie Lewandowski.
    Do swojej miejscowości dotarł 10 października. Co się stało z Tadeuszem Sołtysem, nie wiadomo. Nigdy więcej się już nie spotkali.


    Przenieść w dogodne miejsce


    „Szanowny Panie...
    ...Mój tata nie pamięta poległego w 1939 roku swego ojca. Miał zaledwie półtora roku, gdy dziadek wyruszył na wojnę. Babcia nigdy nie otrzymała żadnej oficjalnej wiadomości o śmierci dziadka. Jedynym świadkiem rodzinnej tragedii był Pan Szczepan Lewandowski. Bardzo proszę Pana o każdą, nawet najdrobniejszą informację dotyczącą poległych w Miętkiem żołnierzy, a także wiadomość, gdyby ekshumacja znalazła swe miejsce. Jesteśmy zapewne jedynymi, którzy wiedzą, gdzie spoczywa ich bliski. Spośród 14 zamordowanych nieznanych żołnierzy jeden jest już znany; jest nim Jan Labrzycki z Puszczykowa koła Poznania..." - to fragment listu wnuczki Labrzyckiego.
    - Jest szansa, aby poznać personalia reszty. Będąc żołnierzami musieli mieć przecież tzw. nieśmiertelniki. Może podczas ekshumacji uda się jej odnaleźć. Może znajdziemy jakieś rzeczy osobiste, które wskażą jakiś ślad - ma nadzieję Szopiński.
    Józef Szpyrka uczestniczył w ich pochówku. Wspomina, że na drugi dzień po zakończonym boju, on, jego starszy o 14 lat brat Janek i najstarszy z braci Ptaszyńskich, a także kilku chłopaków ze wsi, pojechali na miejsce egzekucji. Leżało tam 14 żołnierzy. Niektórzy pozbawieni byli butów, inni pasów i części garderoby. Obok leżała też zabita młoda sanitariuszka. Miała postrzał w pierś.
    - Nazywała się Irena Grzywacz. Była wtedy z nami Jana Moskowiakowa, która przeglądała jej dokumenty i zapamiętała nazwisko - wspomina Józef Szpyrka.


    szpyrka mietkie

     Józef Szpyrka jeden ze świadków tragedii


    Ciała zabitych zapakowali na drabiniasty wóz i powieźli na prawosławny cmentarz, który znajdował się za cerkwią. Tam wykopali dół, głęboki na 1,7 metra i pochowali ciała. Obok w osobnym grobie pochowali sanitariuszkę, bo uznali, że nie godzi się, aby spoczywała z mężczyznami. W kopaniu dołu pomagał im niejaki Boryłka, kościelny z prawosławnej cerkwi. Najstarszy brat Józefa Szpyrki - Edward (miał wtedy 31 lat) na jednym z ukraińskich grobów wyrył napis: „Tu leży 14 żołnierzy WP i sanitariuszka". Napis zachował się do tej pory.
    - Pamiętam, że żołnierze, których chowaliś my, mieli na szyi, na sznureczkach połówki nieśmiertelników - przypomina sobie Józef Szpyrka.
    Relacjonuje, że drugą część nieśmiertelników i prawdopodobnie dokumenty pozbierał Wiktor Radomski. Nagabywany później przez mieszkańców wsi oświadczył, że rzeczy te przekazał w czasie okupacji Janowi Kawce. Ten zginął jednak w obozie na Majdanku pod Lublinem. Ślad się urywa.
    Zamordowani w rowie za dworskim polem to nie jedyne ofiary potyczki z Sowietami. Inni żołnierze Wojska Polskiego polegli, bądź zostali zamordowani w parku, w części zwanej „koszarami". Mówi o tym Józef Szpyrka. Potwierdza to 95-letnia Janina Szopińska, która służyła wówczas w folwarku Miętkie.
    - Pamiętam, że po wojnie przyjechała tu jedna kobieta i ekshumowała ciało - wspomina Szpyrka.
    - Z tego, co mi wiadomo, nie ona jedna. Kilka ciał ekshumowano po wojnie. Wiele pewnie wciąż tam leży - mówi Lech Szopiński.


    Żołnierska mogiła


    Wójt Szopiński postawił sobie za cel ekshumować ciała żołnierzy pochowanych na prawosławnym cmentarzu. Pprzenieść na cmentarz do Mircza. Tam urządzić specjalną kwaterę wojskową, aby stała się miejscem spotkań patriotyczno-religijnych i edukacji młodzieży.
    I udało się. Prace ekshumacyjne na cmentarzu prawosławnym w Miętkiem trwały dwa dni, 29-30 kwietnia 2008 roku. Zgromadziły świadków tragicznych zdarzeń, mieszkańców Miętkiego, dziennikarzy, gapiów. Był też proboszcz Mircza, ks. Marian Oszust, który modlił się za dusze zamordowanych żołnierzy.
    Z niewielkiej wioski pod Poznaniem przyjechał 70-letni Zenon Labrzycki, syn kaprala Jana Labrzyckiego, jednego z zamordowanych. Kiedy jego ojciec wyruszył na wojnę miał półtora roku.
    O okolicznościach śmierci Jana Labrzyckiego rodzina Labrzyckich dowiedziała się od kaprala Szczepana Lewandowskiego, któremu cudem udało się uniknąć egzekucji w folwarku Miętkie i po wielu perypetiach wrócić do rodzinnego Puszczykowa.
    Kiedy rozkopano mogiłę i ukazały się szczątki żołnierzy, Zenon Labrzycki i towarzysząca mu córka Ewa rozpłakali się. Emocje udzieliły się też pozostałym uczestnikom ekshumacji.
    - To historia najnowsza, wciąż wywołuje emocje - mówi Ewa Prusicka-Kołcon, która sprawowała nadzór archeologiczny nad ekshumacją. Choć jest doświadczonym archeologiem i uczestniczyła w dziesiątkach eksploracji cmentarzy oraz pochówków, przyznaje, że także poczuła dziwny ucisk w gardle.
    - Znane są nazwiska dwóch ofiar egzekucji, Jana Labrzyckiego i młodej sanitariuszki -harcerki Ireny Grzywacz. Mamy nadzieję, że może uda się nam natrafić na nieśmiertelniki pozostałych żołnierzy i tym samym ustalić ich personalia - miał nadzieję przed ekshumacją Lech Szopiński, wójt gminy Mircze.


    Zmurszały modlitewnik


    Niestety nie znaleziono przy szczątkach identyfikatorów wojskowych, tzw. nieśmiertelników, które pozwoliłyby ustalić, z jakiej jednostki wojskowej byli i jak się nazywali żołnierze. Dlaczego? Podobno po egzekucji zebrał je jeden z mieszkańców Miętkiego. Sam później zginął w obozie koncentracyjnym. Co się stało z przechowywanymi przez niego „blaszkami", nie wiadomo. Zresztą w tamtych burzliwych czasach, gdzie śmierć obecna była każdego dnia, nikt sobie głowy tym problemem nie zawracał.

     

     

    ”

    Irena Grzywacz, zamordowana w Miętkim

     

    Ekshumacja przyniosła jednak odpowiedź na wiele innych pytań. Stwierdzono, że zwłoki pomordowanych żołnierzy zostały złożone w mogile zbiorowej o wymiarach 2,60 m na 1,90 m i maksymalnej głębokości 1,20 m. Pierwsze szczątki znajdowały się już na głębokości 60-70 cm poniżej poziomu gruntu.
    - Zwłoki złożono w dwu warstwach. W dolnej znajdowało się 8 żołnierzy ułożonych obok siebie, z głowami skierowanymi na zachód, natomiast w górnej warstwie było 5 żołnierzy z głowami skierowanymi na wschód. Jeden żołnierz pochowany jako ostatni, ułożony został na nogach tych 5 żołnierzy z głową w kierunku południowym - relacjonuje archeolog Ewa Prusicka-Kołcon.

    Ze wstępnej analizy szczątków kostnych wynika, że zamordowani mieli od 20 do 40 lat. Tylko jeden szkielet wskazywał starszy wiek (40-50 lat). Ekshumacja pozwoliła też stwierdzić, w jaki sposób zginęli żołnierze. Dwunastu zginęło od strzału w klatkę piersiową (brak śladów strzałów na czaszkach), jeden został postrzelony w czoło (może dobity) i jeden w skroń (pocisk znaleziony przy kości skroniowej czaszki). Zanim złożono zwłoki żołnierzy do grobu, dno mogiły wyścielono 2-3 płaszczami wojskowymi. Po złożeniu ciał do grobu przykryto je również płaszczami wojskowymi.

    Świadczą o tym ślady tkaniny oraz obecność guzików wojskowych z polskim orzełkiem w górnej i dolnej warstwie pochówku. Tylko dwóch żołnierzy zostało pochowanych w butach.
    - Wynika to raczej z faktu okoliczności śmierci żołnierzy, którzy zostali zaskoczeni przez Sowietów w czasie porannej toalety, niż faktu profanacji i grabieży ich zwłok po ich śmierci - uważa Ewa Prusicka-Kołcon.

     

     

    ekshumacja mietkie Horbaczewski

     

    Przy zwłokach znaleziono też drobne przedmioty codziennego użytku: dwie monety jednozłotowe, monetę 20-groszową, dwa lusterka, medalik, krzyżyk, modlitewnik. To, zdaniem archeolog, kolejny argument za tym, że nikt niczego nie szukał w kieszeniach pomordowanych. W grobie znaleziono też elementy stroju żołnierskiego m.in.: fragment pagonu z płaszcza wojskowego, sprzączkę od pasa, luźne guziki.

    Ewa Prusicka-Kołcon wskazuje też na pełne uzębienie pomordowanych. W jednym przypadku dwie luki uzupełnione były srebrnymi zębami, a w trzech przypadkach zębami złotymi. Może to świadczyć o tym, że zamordowani żołnierze pochodzili z majętnych rodzin. Chłopów, a nawet drobnomieszczaństwa nie było raczej stać na takie drogie protezy.

    Wszystkie znalezione przedmioty zostały zmagazynowane. Będą teraz opisywane i analizowane przez naukowców.


    © Robert Horbaczewski


    Przy pisaniu reportażu korzystałem z artykułu „Przeżyć własną śmierć", autorstwa Wandy Tycner, opublikowanego 5 października 1991 r. w „Prawie i Życiu".