2011-10-03
  Rok 1983 - Kobieta czynu

  • Do „Księgi ludzi czynu" wydanej w 1983 roku przez Ministerstwo Administracji i Gospodarki Przestrzennej trafiły tylko dwie kobiety. Kazimiera Goławska, naczelnik gminy Łuków i Edwarda Soroka, sekretarz gminy w Tyszowcach. - Poszłam do pracy jako panienka, wróciłam jako babcia. Służyłam ludziom. - podkreśla Soroka
    38 lat przepracowanych w urzędzie robi swoje. Nawyki pozostały. Choćby gromadzenia dokumentów. Tych ważnych i nieważnych. Edwarda Soroka przechowuje więc stare rachunki, kwity poświadczające wywiązanie się obowiązku dostarczenia płodów rolnych, opłacenia składki na odbudowę Warszawy lub odrobienie szarwarku.

    - Porządek musiał być w urzędzie, bo i dyscyplina była i stała kontrola. Każdy się bał - podkreśla Soroka.
    Wspomina jak kiedyś padła ofiarą prowokacji. Któregoś dnia w jej pokoju zjawił się funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Podszedł do biurka, przy którym siedziała, wyjął z szuflady klucz do szafki, schował do kieszeni i wyszedł. Na nic zdały się protesty. Za jakiś czas otrzymała wezwanie na posterunek milicji.
    - Obywatelko! Pracujecie na urzędzie, a w niedostateczny sposób chronicie tajemnice państwowe - huknął ubek, trzymając jako koronny dowód zaniedbania ów klucz. Skończyło się na słownym pouczeniu, ale i tak nieźle najadła się strachu.
    Inna sytuacja. Koleżanka wyszła z pracy. Tak jak wszyscy. Tego dnia lał straszny deszcz. Po kilkudziesięciu minutach do jej domu przyszedł zmoknięty woźny. „Wójt panią wzywa. Natychmiast!". Koleżanka ubrała się i poszła do Urzędu Gminy. Przed jej biurkiem stał wójt. Pokazywał palcem na kalkę leżącą na biurku. Kalka była zużyta. Niemal biała.

     

    Tajemnica państwowa


    - Pani wie, co najlepszego zrobiła?! Złamała tajemnicę państwową! Ta kalka mogła wpaść w niepowołane ręce. Ktoś mógł ją wynieść z urzędu i przeczytać urzędowe informacje. Proszę natychmiast schować ją do biurka i zamknąć na klucz - grzmiał tyszowiecki wójt Piotr Rożek. Taki był ten PRL.
    - O tu jest - Edwarda Soroka wyjmuje ze szpargałów zaproszenie na uroczystość, która odbyła się w dniach 24 i 25 listopada 1983 r. w hotelu Novotel Orbis w Warszawie.
    - To było spotkanie ludzi z całej Polski. Była kawa, herbata, jakieś ciastka. Każdego wyczytywali po kolei i gratulowali. Apelowali, aby nadal być wzorem dla pracowników i następnych pokoleń. Potem kolacja, spotkanie z ministrem - wspomina Soroka.
    „...w Ministerstwie Administracji i Gospodarki Przestrzennej odbyła się niecodzienna uroczystość. Minister gen. dyw. Włodzimierz Oliwa spotkał się z 24 osobami, najbardziej zasłużonymi w pracy zawodowej i społecznej, wyłonionymi spośród wielotysięcznej rzeszy pracowników urzędów t.o.a.p. (terenowych organów administracji państwowej) oraz przedsiębiorstw i instytucji podległych resortowi. Osoby te wybrano spośród 56 rekomendowanych przez urzędy wojewódzkie i resortowe zakłady pracy. 24 najlepszych uhonorowanych zostało wpisaniem do pierwszej w historii administracji „Księgi ludzi czynu..." relacjonował tą uroczystość siermiężnie wydany dwutygodnik „Rada Narodowa Gospodarka, Administracja", wówczas obowiązkowa lektura urzędników.
    Księga miała w zamyśle inicjatorów stanowić największą formę wyróżnienia, najbardziej zasłużonych pracowników administracji państwowej i gospodarki komunalnej, jednym słowem ludzi dobrej roboty. Nazwisko Edwardy Soroki znalazło się wśród robotników, urzędników różnych szczebli i zasłużonych pracowników ministerstwa.
    - Na oczy tej księgi nie widziałam. Ona była tylko w ministerstwie. Nie miałam z tego żadnych pieniędzy ani innych profitów. To było tylko wyróżnienie honorowe - mówi Soroka.


    Mówili na nią „mała"

    - Urodziłam się na Wołyniu, jedenaście lat przed wojną. Dzieciństwo miałam szczęśliwe. Ojciec Józef był żołnierzem oficerem. Walczył z bolszewikami w 1920 roku. W bój poszedł też we wrześniu 1939 r. Mieszkaliśmy wtedy w oficerskim bloku w koszarach w Łucku. Sowieci, którzy weszli do miasta wyrzucili nas na bruk. Zarekwirowali całe wyposażenie. - opowiada Edwarda Soroka. - Od ojca nie mieliśmy żadnych wiadomości. Myśleliśmy, że już nie wróci. Wrócił. Wychudzony. Sponiewierany. Pod koniec października. Wynieśliśmy się do niewielkiej miejscowości Julana między Łuckiem a Kiwercami.
    Ojciec wstąpił do konspiracji. Pod koniec wojny wciągnął do niej córkę. Edwarda przybrała pseudonim „Mała". Nosiła meldunki Armii Krajowej.
    - Nigdy nie wiedziałam, co niosę i dla kogo. Przychodziłam w umówione miejsce i mówiłam hasło. Jakie? Na przykład „Mam do sprzedania skórkę z tchórza". Jeśli usłyszałam „jak z ogona to kupię" przekazywałam meldunek. Któregoś razu z meldunkiem poszłam do Kiwerc. Koleżanka do Łucka. Ja wróciłam. Ona nie. - opowiada Soroka.
    Edwarda Soroka ma stopień porucznika w stanie spoczynku. Medali i odznaczeń sporo. Za zasługi w czasie wojny.
    Zimą 1944 r. Sowieci, którzy zajęli Wołyń aresztowali jej ojca. Wywieźli go na Sybir. Do Rostowa nad Donem. Pobili go tak mocno, aż pękł mu żołądek. Trafił do szpitala. Przeszedł operację. Przeżył dzięki lekarce, Żydówce, która po kryjomu przynosiła mu suchary i cukier.
    O tym wszystkim Edwarda Soroka (która nosiła wówczas panieńskie nazwisko Bartosz) dowiedziała się dopiero później. Wtedy w 1944 r. została z matką i dwojgiem młodszych braci Tadeuszem i Czesiem.
    - Przez kilka miesięcy nosiłem żałobę po ojcu. W czerwcu 1945 r. jeden z mężczyzn, który wrócił z Rosji powiedział mamie, że ojciec zginął podczas transportu, a jego ciało wyrzucono do rzeki. Matka pojechała wtedy do kościoła w Cycowie i zamówiła nabożeństwo żałobne, abyśmy wiedzieli, że ojciec nie żyje. Na rękawach naszyła nam czarne tasiemki. Ojciec przeżył, ale mama nigdy się o tym nie dowiedziała. Wrócił miesiąc po jej śmierci, przed Bożym Narodzeniem. Miał 45 lat, ważył 45 kilogramów. Ja spotkałam się z nim pół roku później - mówi Edwarda Soroka.


    Zdjęcie bez twarzy


    W styczniu 1945 r. jako repatrianci trafili do Polski. Wieziono ich w bydlęcych wagonach, w których poupychano po kilka rodzin. Na dworze był trzydziestostopniowy mróz, w środku zaduch. Na ścianach wagonu osiadł kilkucentymetrowy szron. Aby nie zamarznąć kradli węgiel z parowozu lub sztachety z płotów podczas postojów. Choć odległość z Kiwerc do Trawnik można pokonać w dobę transport jechał dwa tygodnie. Ludziom pokończyły się zapasy żywności.
    - W Polsce dostaliśmy poukraińską chałupę w Stawku, koło Cycowa w powiecie chełmskim. Dzień wcześniej zakwaterowali nas w Ludwinowie. Pomimo, że poukładano nas na klepisku wymoszczonym sianem i leżeliśmy jak śledzie to był raj. Można było wyprostować nogi i usnąć w cieple. Gospodyni ugotowała nam w takim dużym kotle, w jakim zazwyczaj prało się bieliznę zacierkę na mleku z kaszą jaglaną. Do tej pory nic lepszego nie jadłam - wspomina Soroka.
    Na co dzień najmowała się do prac polowych i działała w konspiracji. W listopadzie 1945 r. pojechała z meldunkiem do Szczecina. W drodze powrotnej, na dworcu w Poznaniu zaczepił ją mieszkaniec Ludwinowa. Chwycił ją za rękę i powiedział, aby do Stawka nie jechała.
    - Ubecy zabili ci matkę i brata. Tam nie ma po co jechać. Szukają cię - powiedział.
    Zemdlała. Tym mężczyzną był Piotr Bożek (jego nazwisko poznała po 48 latach, kiedy spotkali się ponownie). Zaprowadził ją do znajomym w Poznaniu. Stamtąd trafiała do Swarzędza. Ukrywała się przez kilka tygodni. Potem wyjechała na Pomorze, a stamtąd do Aleksandrowa koło Łodzi.
    Co się zdarzyło w Stawku 12 listopada 1945 roku? Dlaczego ubecy zabili jej 38-letnią matkę Romanę i siedmioletniego brata Czesia? Tak naprawdę do dziś nie wiadomo. Z informacji, do których dotarła wynika, że ubecy w tej wiosce stacjonowali od kilku dni. Udawali partyzantów. Chcieli nawiązać kontakt z ludźmi z AK. Udało im się. Na moście spotkali się z „Sokołem" - dowódcą miejscowego oddziału. Doszło do strzelaniny. „Sokół" i towarzyszący mu partyzant polegli, (choć niektórzy uważają, że Sokół popełnił samobójstwo). Kilka dni później zastrzelono innego partyzanta - Karasia. 12 listopada wydarzyła się tragedia w domu Bartoszów.
    Gdy miejscowi przyszli tam po kilku godzinach, wśród zgliszcz zobaczyli spalone zwłoki Romany Bartosz i jej synka.
    - Ludzie opowiadali, że matkę ubecy cały dzień trzymali w domu i pewnie przesłuchiwali. Braciszek chodził w tym czasie po polach za pługiem. Później jakiś ubek zabrał go do domu. Czy spalono ich żywcem? Nikt nic nie wie. Ludzie przypuszczają, że chyba tak. Zwłoki mamy leżały przy oknie. W ramionach tuliła brata, jakby chciała go ochronić. Jeden z mężczyzn, wówczas nastolatek zapamiętał, że na łokciu mego brata zachował się jeszcze kawałek zielonej flanelowej koszuli - relacjonuje zasłyszane opowieści pani Edwarda.
    Miejscowi opowiadają, że ubecy zabili wtedy jeszcze dwóch innych mężczyzn: 48- letniego Andrzeja Kołodzieja i 20- letniego Zbigniewa Kędzierskiego. Ich zwłok nie znaleziono.
    Na miejscu zbrodni we wrześniu 1993 roku pani Edwarda postawiła obelisk.
    Na początku lat 90 otrzymała anonimowy list. W środku była fotografia. Dwie trumny. W jednej, otwartej leży partyzant Karaś, druga, prosta zbita z nieheblowanych desek była zamknięta. Na odwrocie była lakoniczna adnotacja napisana ołówkiem technicznym:
    „ Szczątki trzech osób w jednej trumnie. Pomordowani zostali 12 listopada 1945 w Stawku gm. Cycowskiej pow. Chełm Ten jeden zastrzelony został 10 listopada 1945 r. w Ludwinowie. Przesyłamy oblicze strasznej zbrodni. Przyjaciele". Tyle i aż tyle.
    - Na tym zdjęciu widać tylko nogi. Żadnych twarzy. Jeździłam z tym zdjęciem do Stawka. Nikt nic nie wiedział, nikt nikogo nie rozpoznaje. - mówi pani Edwarda. Choć pisała do wielu instytucji z prośbą o informacje na temat tego mordu, znikąd nie otrzymała odpowiedzi.

     

     

    Edwarad Soroka

     


    Harmonista na workach zboża


    - Wtedy na dworcu w Poznaniu, kiedy dowiedziałam się o mordzie, nie wiedziałam co mam robić, gdzie pójść? Miałam rodzinę w Tyszowcach, tam był mój drugi młodszy brat, Tadeusz, którego stryjek Bolesław zabrał do siebie, aby rozpoczął edukację w miejscowym liceum. W Tyszowcach, na Klątwach żył mój dziadek Michał Bartosz. Bałam się jednak tam jechać, bo mogli mnie aresztować. Zresztą ubecy szukali stryjka Bolesława, który działał w konspiracji, a zabudowania dziadka spalili w Wielkim Tygodniu 1945 r. Tułałam się. Kryłam - wspomina.
    Ojciec, który powrócił z Rosji szukał jej, gdzie mógł. Pisał do znajomych. Jeden z listów przyszedł też do Świecia na Pomorzu, gdzie się ukrywała u znajomej rodziny. Kobieta odpisała mu, że o „Edzi nic nie wie, ale spotkała Michalinę (to jej drugie imię)".
    - Ojciec domyślił się, że coś wie. Spotkaliśmy się w Aleksandrowie. Przywiózł mnie do Tyszowiec. We wrześniu 1946 r. poszłam do gimnazjum. To były roczniki przyśpieszone, zbieranina młodzieży w różnym wieku. Jedni byli po 7 klasach podstawówki inni po gimnazjum, inni po tajnych kompletach. Zrobiłam „małą maturę". Potem dwa lata liceum i zdałam dużą, normalną maturę - wspomina.
    Chciała być dentystką. Złożyła nawet dokumenty do Akademii Medycznej w Gdańsku. Życie jednak znowu pokrzyżowało plany. Ojcu odnowiły się rany z Sybiru. Puściły szwy. Pękł żołądek. Zdecydowała się zostać w Tyszowcach przy nim.
    - Miałam już dość tej konspiracji. Zajęłam się pracą - mówi pani Edwarda.
    1 września 1949 roku poszła do pracy w Urzędzie Gminy. Pierwsze stanowisko - referent do spraw administracyjnych. Kolejne- rachmistrz gminny. Gdy dowiedziała się, co będzie robić przepłakała wiele dni. Bała się. Nie wiedziała jak się zabrać do tej „matematycznej" roboty. Dwa lata później awansowała na kierownika referatu finansowego. A potem kolejno: na kierownika Urzędu Stanu Cywilnego, referenta podatkowego, rolnego aż wreszcie sekretarza Urzędu Gminy.
    „Jest wszędzie tam, gdzie można zrobić coś dla innych. Przez długie lata była kuratorem sądowym, ławnikiem, działała w Lidze Kobiet, Froncie Jedności Narodowej od początku do końca tego ruchu. Nie było chyba w gminie zebrania wiejskiego, czynu społecznego, w którym by nie uczestniczyła i nie ma prywatnego mieszkania, w którym by nie była, służbowo bądź prywatnie. Kiedyś zbierała przecież podatki, obowiązkowe dostawy..." - to fragment uzasadnienia wpisania jej do „Księgi Ludzi Czynu".
    - Rzeczywiście, nie ma w gminie chałupy, w której bym nie była po podatki, albo wyegzekwować obowiązkowe dostawy ziemniaków, mleka, żywca i zboża. Każdy pracownik w gminie miał przydzieloną wieś. Ja miałam Przewale. Na polu szłam z workami zaraz za maszyną i musieli najpierw do tych worków sypać zboże i wieść na obowiązkowe dostawy. U najbogatszego, Jaśka Bondyry, to w ramach obowiązkowych dostaw kilka wozów ze zbożem wieźli. Na pierwszym siedział chłop z harmoszką i grał, żeby pokazać, z jaką on radością odwozi zboże do gminy. Takie cyrki nawet były. To były lata 50.. A ile się człowiek nasłuchał gróźb i złorzeczeń - macha ręką pani Edwarda.
    Podobnie było z czynami społecznymi. Po godzinach pracy ludzie jeździli budować drogi, kopać rowy, sypać piasek na chodniki, sadzić lasy. Zimą odśnieżać trasę do Łaszczowa. Każdy urzędnik w gminie dostawał swój „odcinek zadaniowy" i ręcznie przerzucał tony śniegu. Nie było zmiłuj.
    - Kiedyś pojechaliśmy do Czartowca w czynie społecznym drogę budować. Ludzie stamtąd szli na odpust do Tyszowiec, patrzyli na nas i pukali się w czoło. „Oj, durne, durne wy dziewczyny. U was odpust, a wam się chce drogę budować" - drwili. A my nie miałyśmy wyboru. Zależało nam na pracy, więc musiałyśmy jeździć na te czyny. Zawsze, kiedy był odpust w Tyszowcach wysyłali nas na wieś - przekonuje Soroka.
    - Nie wiem czy przez te wszystkie lata choć raz wyszłam wcześniej z pracy. Najgorzej było pod koniec roku, jak trzeba było zamknąć księgi rachunkowe w powiecie, w Tomaszowie Lubelskim. Przez dwa tygodnie siedziałyśmy tam z koleżanką Felą Taranowicz zamknięte w suterenie. Tam spałyśmy, jadłyśmy i liczyłyśmy wszystko na liczydłach. A jak była wymiana pieniędzy to do toalety nie wolno było wyjść. Strażnik ormowiec szedł za mną, a karabin był większy od niego. Miał pilnować, czy aby ktoś mi w toalecie nie zostawił pieniędzy i czy aby mu ich wymieniłam. Takie były czasy - mówi.
    Swojego zaangażowania w czasach PRL się nie wstydzi.
    - Służyłam ludziom. Poszłam do pracy jako panienka, wróciłam jako babcia -mówi Soroka. Czasami tylko jej przykro, że o takich emerytowanych urzędnikach jak ona nikt już w miejscowym urzędzie gminy nie pamięta.

    © Robert Horbaczewski