2011-10-03
  Rok 1949 i później - Pije Kuba do Jakuba

  • Dla zwiększenia mocy samogonu dodaje się często karbidu. Już nawet Sowieci boją się tego napoju - zanotował w kronice parafialnej z roku 1947 ks. Józef Mroczkowski. Od miejscowych „ekspertów" słyszał też, że najlepszy samogon jest wtedy, gdy rozczyn fermentuje z dodatkiem moczu jako substancji najbardziej treściwej i ostrej

    Ksiądz Józef od 1939 r. był proboszczem parafii w Oleszycach koło Lubaczowa. Żołnierzem państwa podziemnego, bystrym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. Nie szczędził ludziom gorzkich słów. Szczególnie, jeśli chodzi o alkohol. W kronice parafialnej na kartach podsumowujących 1947 r. pisał m.in.:
    „Motorem chłopskiej władzy i chłopskiego urzędu był samogon. Wódka leczyła otrzymane rany, wódka koiła smutki i barwnie malowała cienie i niepewności jutra. Wódka tępiła ostrze ambicji, wódka rozwiewała pamięć konsekwentnego działania i wolę odwetu...".
    Ksiądz Józef Mroczkowski dla potomnych pozostawił też opis świństwa, jakie pili jego parafianie. Pretekstem był tragiczny wypadek, którego powodem był oczywiście samogon:
    „jedni mówili, że w wódce był karbid i wapno. „Eksperci" obalili to twierdzenie utrzymując, że tamte składniki należą do przeszłości. Obecnie zaprawia się wódkę sodą żrącą, bo już ją teraz można dostać, a byli i tacy, którzy mówili, że najlepsza wódka jest wtedy, gdy rozczyn fermentuje z dodatkiem organicznej cieczy kloacznej, jako substancji najbardziej treściwej i ostrej".


    W Kryłowie bimber zastąpił spirytus

    Nie lepiej było w nadbużańskim Kryłowie. Ksiądz Henryk Kozłowski, który w 1944 r. objął tę zniszczoną i zabiedzoną parafię bolał na upadkiem miejscowych ludzi:
    „Stan moralny parafii na ogół podobny do innych parafii powojennych. Może pijaństwo jeszcze bardziej rozpowszechnione ze względu na brak jakiejkolwiek rozrywki, odcięcie od świata i niepewność jutra. „Bimber" leje się rzeką, bez utrudnień ze strony władz, bo one również tego „specjału" potrzebują - pisał w 1947 r. Rok później kapłan zanotował:
    „Nadal wielką klęską moralną jest alkoholizm. Tylko „bimber'' robiony w domu został zastąpiony powszechnie przez spirytus skażony (denaturat). Było kilka wypadków zatrucia, a nawet ataków szału pod działaniem tej trucizny. Pije przeważnie młodzież, nawet żeńska, choć ta ostatnia pod wpływem pracy w organizacjach religijnych zaczyna coraz mniej używać alkoholu".
    To duchowieństwo jako pierwsze zaczęło zwalczać pijaństwo, będące spuścizną okupacji. Pamiętać trzeba, że rozpijanie polskiego narodu było jednym z przejawów polityki niemieckiego okupanta. Strategia „ludobójstwa na raty" polegała na masowym rozpiciu mężczyzn (aby nie była im w głowie partyzantka i dla rozwiązania języków) kobiet (aby przestały być opiekunkami ogniska domowego), a nawet dzieci (miała niszczyć ich organizm). Alkohol miał być dostatecznie mocny, łatwo dostępny i tani, aby mógł go nabyć dosłownie każdy. Okupanci wymyślili nawet dwulitrową butelkę „kontyngentówkę", w której wydawali wódkę za zrealizowanie nałożonego kontyngentu.
    „Czas wojny spowodował u ludzi, że piją. Niektórzy piją dziennie nawet po pół litra spirytusu. Piją z przyzwyczajenia, nawet denaturat, nie zważając, że to trucizna straszna. Nie kosztuje ich to tak drogo, jak zwykły spirytus" - ubolewało w 1948 r. „Życie Lubelskie". Gazeta wyliczała, że na wódkę społeczeństwo wydaje ponad 440 mld złotych. W prasie ówczesnej pełno jest opisów na temat jak wódka sponiewierała ludzi. Zamojski korespondent wspomnianego „Życia Lubelskiego" żalił się na przykład, że przez wódę nawet tradycja chwieje się na nogach. Artykuł „Piękna tradycja i smutna rzeczywistość" był o tym, że zamojscy kolędnicy w styczniu 1948 r. byli tak pijani, że nawet nie mogli śpiewać.


    Cel - samogon


    Władza ludowa już od połowy lat 40. próbowała na wszystkie możliwe sposoby walczyć ze skłonnością obywateli do mocnych trunków. Na froncie walki o trzeźwego obywatela wykorzystywano filmy propagandowe, plakaty, prasę, radio. Na początku postanowiono zlikwidować bimbrownie. I to nie tylko z troski o zdrowie i życie obywateli, ale także dlatego, że stanowiły zagrożenie dla monopolu państwowego. Do wyprodukowania bimbru wystarczyła przecież tylko woda, cukier (bądź buraki cukrowe) i drożdże. Bimbrownik - jak możemy wyczytać z ówczesnej prasy - był nawet gorszym wrogiem ustroju niż amerykański dywersant. Bimbrownik swym procederem podcinał zdrowe korzenie socjalistycznego państwa. Bimbrownik na równi z władzami sanacyjnymi i okupantem hitlerowskim był winny rozpijania narodu. Był wrogiem klasowym, który rozbijał życie rodzinne i obniżał wyniki pracy.
    Tropieniem pędzących samogon zajmowały się niemal wszystkie służby. Powołano nawet specjalną komisję. W styczniu 1949 r. „Sztandar Ludu" donosił, że w ciągu trzech dni Komisja Specjalna przy współpracy funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Ochrony Skarbowej zlikwidowała na Lubelszczyźnie 105 bimbrowni. Wyliczano, że zakwestionowano 55 urządzeń do produkcji samogonu, zabezpieczono 150 litrów bimbru, zniszczono 3 tys. litrów zacieru. Do aresztu trafiło 48 osób.
    „Walka ta prowadzona będzie z całą bezwzględnością i całą surowością, aż do zupełnego zlikwidowania powyższego procederu" - zapowiadała gazeta.
    W lutym 1949 r. inspektorat Kontroli Skarbowej w Zamościu mógł się pochwalić wykryciem i zlikwidowaniem dwóch bimbrowni na Zamoj- szczyźnie: we wsi Koniuchy pow. hrubieszowski i wsi Ujazdów, gm. Nielisz. Właścicielem pierwszej, jak można było przeczytać w „Sztandarze Ludu", był K.G. (w teście pełne imię i nazwisko), bogacz wiejski. Samogon pędził z buraków cukrowych i zaopatrywał w niego mieszkańców sąsiedniej wsi. W Ujazdowie pokątną produkcję prowadził niejaki T.M. (także pełne personalia), który przesłuchiwany przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej tłumaczył się naiwnie, że chciał skosztować jak smakuje bimber, bo wiele słyszał o nim dobrego.
    Prasa nie patyczkowała się z bimbrownikami. Wymieniała ich imiona, nazwiska, wiek, zawód, a nawet adresy. W gazetach były rubryki pod tytułem „Ludzie dla których wódka jest za tania". Można było przeczytać kto i kiedy został zatrzymany przez policję.


    Suche soboty i domy zabawy


    Naród pił na umór. Picie starano się ograniczyć decyzjami administracyjnymi. Jednym z pomysłów władz były tzw. „suche soboty". Zarządzenie wydane w październiku 1948 r. ograniczało sprzedaż wódki i zakazywało sprzedaży w sobotę i dni wypłat poborów. W owe dni zataczała się niemal cała robotnicza Polska, a nawet pracująca inteligencja.
    „Z zarządzenia cieszyło się tysiące matek, żon i córek... miało to ten skutek, że robotnicy wychodząc z pieniędzmi z zakładów pracy nie tracili już ciężko zarobionego grosza w szynkach i knajpach, które w te specjalne dni zbierały dawniej obfite żniwo kasowe. Również i organa MO miały mniej kłopotu, bo o wiele mniej pijaków i awanturników trzeba było przetransportować do aresztu na przespanie nocy" - chwalił akcję „Sztandar Ludu".
    Radość matek, żon i córek nie trwała długo. W listopadzie 1948 r. dobroczynny zakaz nagle cofnięto.
    „I znowu każda knajpa bar lub „sodówka" sprzedająca potajemnie wódkę nie mogły narzekać na brak klientów" - bolał kilka miesięcy później „Sztandar Ludu".
    W 1949 roku ustanowiono Wojewódzki Komitet do Walki z Alkoholizmem. Postulował wprowadzenie ustawowego zakazu wyszynku alkoholu w dniu wypłat robotniczych od godz. 14 do godziny 6 dnia następnego. Wprowadzenia uprawnienia członków rodziny alkoholika do pobierania jego wynagrodzenia i wypłacania dodatku rodzinnego żonom nałogowych alkoholików. Jednym z pomysłów było też utworzenie we wszystkich zakładach pracy zatrudniających powyżej 50 robotników stałych komitetów do walki z alkoholizmem. Miały one oprócz prowadzenia działalności uświadamiającej o szkodliwości picia dokonywać także rejestracji nałogowych pijaków, aby wziąć ich pod stałą opiekę. Inicjatywa przewidywała wizyty członków komitetów w mieszkaniach alkoholików i specjalne dla nich urządzane wieczornice z referatami umoralniającymi i występami artystycznymi. Na uwagę zasługiwał pomysł urządzenia czynnego co wieczór „domu zabawy bezalkoholowej", który miał zapewnić godziwą i bezpłatną rozrywkę. Niestety wszelkie te postulaty nie wyszły poza sferę planów.


    Grzeczność nakazuje


    Ówczesna prasa alarmowała, że na umacnianie się tendencji do picia wpływ miała też infrastruktura, a raczej jej brak. Chodziło na przykład o dworce i przestanki autobusowe, bo czekając wiele godzin na transport trzeba było czymś zabić czas. Maszerowano więc do sklepów, kiosków i barów lub melin. Korespondent „Sztandaru Ludu" żalił się, że na przykład, na zatłoczonej stacji kolejowej w Zwierzyńcu w kiosku nie ma czasopism, jest za to bufet, a w nim wódka.
    W Tyszowcach zaś, zdaniem Zbigniewa Uchnasta, ówczesnego korespondenta „Sztandaru Ludu", okazją do picia był brak poczekalni. Oto jak w czerwcu 1949 r. dziennikarz wyłuszczył ten problem:
    „Z Tyszowiec do Zamościa regularnie kursuje autobus odchodzący o godz. 6. rano. Pasażerowie zmuszeni są długie chwile czekać na dworze w pogodne i słotne dni. Zbiera się ich zazwyczaj sporo, ponieważ na tej linii frekwencja jest duża. Jeżdżą wszyscy: kobiety, mężczyźni, młodzież szkolna, kobiety z dziećmi, często na rękach. Szczególnie dla tych ostatnich należałoby pobudować w Tyszowcach jakąś poczekalnię. Istnieje jeszcze drugi powód, dla którego należałoby jak najrychlej to zrobić. Mężczyźni nie mając schronienia przed deszczem lub chłodem udają się do najbliższej restauracji. A ponieważ „grzeczność nakazuje" w podobnych okolicznościach kupić jakiś „drobiazg", więc bierze się na początek „czterdziestkę", a później idzie kolejka aż do odejścia samochodu. W ten sposób wzrasta pijaństwo. Trudno powiedzieć, aby to był dobry przykład dla młodzieży".
    Władza imała się różnych metod, aby ograniczyć opilstwo obywateli. W ramach walki z alkoholizmem propagowano na przykład zmianę zwyczajów i przejście na trunki mniej oprocentowane, np. na wino. I tu były kłopoty. W październiku 1949 r. „Sztandar Ludu" w interwencyjnym materiale pod tytułem „Spółdzielnia ogrodnicza skąpi wina" donosił, że zamojska Spółdzielnia Ogrodniczo-Pszczelarska nie zaopatruje swojej filii w Biłgoraju w wina.
    - Artykuł ten można nabyć jedynie w prywatnych sklepach, oczywiście po cenach wyższych niż w spółdzielni. Jak z tego widać, wina tkwi nie w braku wina, tylko w chęci u kierownictwa wymienionej spółdzielni - analizowała problem gazeta.


    Pijany PRL


    Z alkoholem walczono bezskutecznie przez cały okres PRL. Spożycie alkoholu (a ściślej mówiąc wódki) rosło od lat 50. skokowo. W połowie lat 50. na statystycznego Polaka przypadało 3,3 l czystego spirytusu. Dekadę później - już 4,5 litra. Na początku lat 70. - 6,1 l. W 1959 roku władze zaostrzyły prawo, uchwalając ustawę o zwalczaniu alkoholizmu. Zabroniono sprzedaży i spożywania alkoholu we wszystkich zakładach i placówkach oświatowo-wychowawczych, w szpitalach, sanatoriach oraz zakładach odpowiedzialnych za ruch komunikacyjny. Ponadto zakazano spożywania napojów alkoholowych powyżej 4,5 procent m.in. w zakładach pracy, hotelach robotniczych, stołówkach, schroniskach turystycznych itp. We wszystkich domach wypoczynkowych, w kawiarniach i cukierniach zabroniono podawania napojów zawierających więcej niż 18 procent alkoholu (z wyjątkiem likierów). Osoba, która złamała zakaz, mogła trafić do aresztu na trzy miesiące lub zapłacić 4,5 tys. zł grzywny. Ustawa niewiele jednak zmieniła. Zakazy powszechnie omijano. Jak np. ten, że zamawiając w lokalu gastronomicznym napój zawierający powyżej 18 proc. alkoholu należy jednocześnie zamówić danie podstawowe.
    - Brano więc jajeczko na twardo, przystrojone dwoma ziarnkami pieprzu i do tego kilka kieliszków trunku - opowiada była pracownica restauracji „Konfederatka" w Tyszowcach.
    Pito w domu, spożywano w pracy. Aby to ograniczyć, w 1982 roku władze wprowadziły zakaz sprzedaży alkoholu przed godziną 13. Przed sklepami monopolowymi tuż po południu ustawiały się kolejki. Ludzie nie mogli się doczekać, kiedy będą mogli kupić pół litra. Swój renesans przeżywały znów meliny. Choćby i dlatego, że w latach 80. alkohol znalazł się na kartkach żywnościowych. Na jednej kartce były kupony na pół litra wódki. To właśnie na przełomie lat 70.-80. nastąpiło apogeum spożycia alkoholu. Na statystycznego Polaka przypadało wówczas 8,5 l czystego spirytusu.
    Od tamtej pory jest już lepiej. Ponoć trzeźwiej.


    ©Robert Horbaczewski