2012-02-25
  Ciuchcia i stacyjka Tuczapy - Zbigniew Cichowlaz

  • Kolejka wąskotorowa była pomostem między naszym, zapadłym w głuszy światem, a światem jeszcze przez nas niedostępnym, dalekim. Ciągnąc swoje ładunki, jawiła nam się niczym prom pomykający przez morze dookolnych pól, łąk i lasów
    Sam jej widok był odbierany jako znak regularnie odwiedzającego gościa, znanego, lecz zawsze zaskakująco przybywającego skądś. No właśnie ...skąd ? I co wiozła tym razem? Z jakimś nowym, często inaczej wyglądającym ładunkiem. Te pytania podsuwała nam swoją obecnością codziennie.

    Niczym zegar
    Jej gwizd z dalekich pól wyznaczał pewien rytm i porządek. Była sygnalistką prac wokół domu, a szczególnie nieoceniona była swoim donośnym gwizdem we wszelkich pracach polowych.
    - „...o ! - pupaczci, to już chyba obiat bedzi prędku jak pociunk jedzi, trzeba si nam zwijać bu ni skończym..."
    Nieraz można było usłyszeć to ponaglające stwierdzenie. Po kogucie była od dawna zaadaptowanym, oswojonym wiejskim zegarem. Prawdziwe zegary zostawały w domu, a i tak w wielu nie było ich wcale. Budziła matka Natura i nasza kolej wąskotorowa. Pora dnia dzieliła się na kilka części , z rozbudowanymi pomocniczo określeniami:
    -świt - do świtu wyjechać
    -rano - rankiem skosić
    -obiad i... po obiedzie
    -wieczór, przed wieczorem, wieczorem - skończyć
    -noc - odpocząć
    Kolejka kursowała kilka razy dziennie jako tzw. osobowy i towarowy. Kiedy przejechała wieczorem pod górkę ostatni raz zostawiała ciężkie, ciemne kłęby dymu na czerwonym niebie , które na długą chwilę przesłaniały opadający nad Tyszowcami czerwony talerz słońca. Wtedy robiło się trochę smutno. Otwierała się jakaś pustka oczekiwania . Wiedzieliśmy, że dzisiaj już nic znaczącego się nie wydarzy, co by nas zajętych pracą w polu , tak ożywczo poruszyło.

    Ciuchajka, torpeda i parowóz
    Nasza kolejka była nazywana przez mieszkańców „torpedą ", termin ten dotyczył już późniejszego okresu tzw. lokomotywy rumuńskiej, spalinowej. I był to jedyny, tak daleko od morza przypadek wykorzystania torpedy dla celów pokojowych, ba - polowych. Jej składy woziły dniami i nocami niekończące się zapasy płodów polnych w jedną stronę , aby za jakiś czas ciągnąć w drugą sterty bali drewnianych, węgla, pomalowanych kolorowo maszyn rolniczych, jakichś konstrukcji i tym podobnych różności .Te ostatnie widoki cieszyły nam oczy wyobraźni - najbardziej. Kiełkowały wówczas myśli spragnionego postępu cywilizacyjnego, za sprawą naszej kolejki.
    Poprzedniczką wspominanej „torpedy '', była poczciwa „ciuchajka " - jak ją nieraz zwano, pamiętająca zapewne odległe, przedwojenne czasy epoki węgla - pospolity wówczas parowóz.
    Niczym westernowy, a raczej easternowy wehikuł, z nieodzowną węglarką z tyłu oraz piaskiem do posypywania torów i lampami karbidowymi na zewnątrz wagonu. Karbid był bardzo cenny nie tylko dla kolejarzy. Nieraz padał łupem kolegów, do celów bynajmniej nie kolejowych, a jako środek do strzelania czyli tzw.petardy.
    -Ali bedzim dzisiaj hacić !!! rozlegało się z ust naszego kolegi Irka, kiedy ten trzymając skarb w rękach, obwieszczał nasze wieczorne zamiary .
    Znaczyło to w narzeczu nadhuczwiańskich tubylców nic innego jak to , że dzisiaj będziemy strzelać. Zwraca tutaj uwagę słowo „hacić" - kto wie czy nie utworzone i przez lata przechowane w arsenale pamięci miejscowych słów, od dawnego narzędzia strzelniczego - hakownicy. Być może, odezwało się w genach potomka tych co przed wiekami „hacili", a przynajmniej słyszeli o „haceniu" w twierdzy zamojskiej. Nasze zamiary były skromniejsze. Sprowadzały się do napełnienia puszki po farbie karbidem, z domieszką wody, odpalenia tego zapałką, wówczas głośno haciła, płosząc w ten sposób psa pilnującego sadu. Sad był wolny, a nas czekały wygrzane czerwcowym słońcem, soczyste czereśnie.
     
    Tłusta jak kiełbasa z wędzarni
    Kolejka na stacji stała dostojnie, wysmarowana olejem i sadzą, ze specyficznym zapachem rozgrzanej stali. Z zalatującym z komina czarnym, duszącym dymem. Tłusta jak kiełbasa z wędzarni, sapiąc i parskając kopciła malowniczym pióropuszem dymu. Stwarzała przy tym wrażenie nie bezdusznej kupy żelastwa, martwej materii, ale jakiś rodzaj materii ożywionej. Swego rodzaju twór ludzki, wyjęty z bajki Brzechwy, który za chwilę zacznie buchać i stukać.
    Rozgrzane cielsko sapiącej, w obłokach pary i świstu otwieranych kontrolnie zaworów lokomotywy - wielkiej siły pociągowej - rodziło we mnie uczucia podziwu i lekkiej zazdrości, w stosunku do stojących obok w zaprzęgu naszych siwków. Ich skromniejszej dyspozycji pociągowej. One także parowały z wysiłku, a gorące siwe karki, podobnie jak metaliczny korpus ciuchci, chłodził rześki jesienny, wczesny poranek.
    Późną jesienią pracownicy kolei, rozstawiali wzdłuż torów opłotki, mające chronić tory przed wielkimi zaspami śniegu. W tych zagłębieniach zasp, pod opłotkami, zimą chroniły się całe stada zziębniętych kuropatw, trwożnie biegając przed okolicznymi psami w poszukiwaniu resztek minionego lata. Tor kolejki wraz z opłotkami, zwanymi przez mieszkańców "zaszczytami" wyglądał na odcinku Tuczapy - Lipowiec jak linia demarkacyjna odgradzająca nas od Tyszowiec.

    W drodze do stacji
    Jedyny możliwy sposób dotarcia do miasta był możliwy tylko dzięki niej, zanim pojawiły się tzw.pekaesy. Jeżeli ktoś jechał do Hrubieszowa, albo co gorsza jeszcze dalej z przesiadką, zabierał ze sobą garść niepewności. Przecież to była wyprawa w mało znany świat, pełen biurokratycznych wymagań, niepewnych rozstrzygnięć, ze słabą znajomością topografii jakiegoś miasta. W roli dzisiejszego GPS służył język i zaufanie do człowieka.
    Najpierw do niej trzeba było dotrzeć bladym świtem furmanką przez błotniste drogi, z licznymi kałużami, koleinami. Latem zmierzając do stacji, mijaliśmy budzących się do życia mieszkańców. Cichły szczekania nocnych stróżów porządku. Zaskrzypiały drzwi otwieranej stodoły, czy trzeszczący wał u studni. Uderzyło o betonowy krąg spadające w niej wiadro, wydając przenikliwy, sprężynujący dźwięk głębokiej studni.
    Mignęło w oddali chybotliwe światełko w oknie zapalającej się lampy naftowej, rozświetlającej na małą chwilkę okienne prymulki. Piały koguty -lokalni zawiadowcy ludzkiej stacji życia. Dzień powoli się budził. Noc oddawała sny niepamięci.
    Czasem dostrzegaliśmy w opłotkach przedwczesnych pastuchów wyganiających pośpiesznie i cicho bydło do pasienia, w szarzejący początek dnia. W obejścia domostw wkraczał nieśmiało dzień rozpoczynany tymi znanymi od zawsze dźwiękami. Zagdakały kury i kaczki, spłoszone nagłym szarpnięciem i szczekaniem na uwięzi psa. Dolatywało ze stajni rżenie koni, niespodziewanie w czereśni zaskrzeczała sroka. Przed świtaniem rodził się i dolatywał zapach pieczonego chleba, znak dobrej pogody i oczywistych zamiarów gospodarzy.
    Całkiem blisko drogi, z sadu pozbawionego płotu dał się słyszeć metaliczny dźwięk, uderzającej w puste dno wiadra strugi ciepłego, porannego mleka. Tak gorliwa gospodyni , rozpoczynała swój codzienny, letni rytuał pracy - udój krów. Do nóg dojarki łasił się miaucząc, zniecierpliwiony kot, chwilowo nie mając konkurenta do jeszcze nie napełnionej miski.
    Gorzej było kiedy wypadło zimową porą dostać się do upragnionego celu, przez pola, drogami pełnych zasp. Tym razem. Choć opatuleni odczuliśmy niespodziewanie zastosowaną właśnie krioterapię Jego Wysokości Imperatora Mroza, który całkiem gratisowo, swym syberyjskim masażem kłuł i skręcał nam niemiłosiernie plecy. Starsi mieszkańcy, pamiętający gorsze czasy, na te jego nieproszone dobrodziejstwa mówili, że nieraz potrafił on nawet nieźle wygarbować wszystkim skórę.
    Jechaliśmy traktem iskrzącym od mrozu i zawiewanym błyskawicznie. Czasem w drodze wypadło kłopotliwe mijanie się na wąskiej drodze. I wtedy w ciemnej głębi nocy, na małą chwilkę pozdrowienia, jak żarzący węgielek w ognisku, podskakiwał w ustach naszego znajomego, ten jego smoczek - papieros . Miałem wrażenie, przyklejony na cały, krótki jego żywot w kąciku ust.
    Daleko na zachodnim krańcu nieba, w dole, rozciągała się łuna ulicznych lamp tyszowieckiej metropolii, jak wówczas nam się wydawało - mleczny obłok dosyć pokaźnej łuny na ciemnym niebie , z ponanizanymi, widocznymi z bardzo z daleka, perłami świecących latarń, rozsypanych w kilku rzędach - ulicach. Nieraz ta zbawcza łuna była pomocnym azymutem mocno "zawianych "podróżnych wracających z gościny, po równie mocno zawianej drodze.


    Stacyjka wśród buraków
    Docierając na pobliską stację (pojęcie dworzec nie funkcjonowało) zauważało się ją prawie w ostatniej chwili, rozłożoną wśród dorodnych zbóż , buraków i kartofli. Jesienią okalały przystacyjny teren hałdy zwożonych furmankami buraków cukrowych. Ważonych na olbrzymiej wadze towarowej, na której można było po sezonie się pohuśtać. Latem stacja tonęła w soczystej zieleni zbóż, w towarzystwie paru drzew, wszędobylskich pokrzyw i chwastów, z łobodami, czy okazałych sztuk dendery, jak nazywaliśmy te przydatne nam w zabawach rośliny.
    Wzdłuż torów, obok drewnianych, nasączonych karboliną słupów telefonicznych, na nasypie biegła ścieżka , zawsze niezawodna dla rowerów, gdy drogi tonęły w błocie. Kamyki leżące między torami były deficytowym i strategicznym - w naszym, chłopięcym pojęciu - materiałem do procy, którą nazywaliśmy „ sprocą ". Często robiliśmy na tory wyprawy po ten cenny materiał strzelecki.
    Termin stacja, oddawał chyba dokładniej jakiś etap w podróży, choć takowy dworzec istniał, a raczej jego namiastka . Trochę placu porosłego murawą i zielskiem, z rozjazdem szynowym do minięcia się dwóch pociągów. Stary wagon obrosły dzikim bzem pełniący rolę magazynu na sprzęt kolejowo-porządkowy. Stara studnia obok, a w głębi stercząca i przechylona stara sławojka nad którą litościwie pochylał się głóg. Była jeszcze poczekalnia w postaci dwóch wagonów kolejowych, zaadaptowanych na ten cel. Z mini poczekalnią, a jakże. I dumnego napisu „TUCZAPY".
    To znaczyło, że świat o nas wie. Jesteśmy w jego krwioobiegu, a raczej szynobiegu. We wnętrzu mrocznej, nieoświetlonej poczekalni, mieszczącej się w jednym wagonie stała drewniana ławka dla podróżnych. We wnętrzu unosił się charakterystyczny zapach wilgoci, papieru i dominującej nafty. Tak wszystkim znany ze sklepowej beczki i szkolnej podłogi.
    Po usłyszeniu pytania -„ Dokąd?" i odpowiedzi docelowej stacji podróży, w okienku rozlegał się przeraźliwie głośny stukot spadającej na szafot gilotyny. To urzędujący kolejarz - bileter wybijał nam na specjalnym, stalowym, ciężkim datowniku tekturowy bilet. Budził nas z resztek snu. Od tej chwili stawaliśmy się pasażerem kolejki wąskotorowej . Zajmowaliśmy miejsce na twardym siedzeniu, ławce dwuosobowej, łukowato obitej listewkami sosnowymi. Wagon pasażerski z reguły był pustawy, aby po drodze nadrobić zaległości osobowe.
    Szarpnięcie lokomotywy, znak krzyża i...cicha monotonia zmierzania do...


    Widziane w drodze
    Po drodze majaczyły znajome w oddali widoki pól i łąk lipowiecko - turkowieckich, z rechotaniem żab i bezkres mijanej z daleka tyszowieckiej Dąbrowy. Za oknami rosiły się mgielne łąki i pola, z postaciami, które wydawało się zeszły na chwilę z płócien Wyczółkowskiego, Chełmońskiego, Ruszczyca. Długie kołysanie dwuwagonowego wehikułu- nie powiem, że rozkosznie - przybliżało ten cel.
    Nasz pojazd odważnie brał leśno- łąkowe zakręty, wyginał się wtedy trochę i przechylał, wówczas kanciaste listewki nieco wpijały się w dziecięce uda moich nóg, które wystawały z krótkich spodenek, noszonych nagminnie przez wszystkie dzieci w sezonie letnim.
    Z oddali mamiła oczy magia widzianych, bo oświetlonych elektrycznością, skupisk ludzkiej bytności. Ktoś wchodził, wychodził, wnosząc jakiś tobół, jakiś bagaż, a kiedy już usiadł powierzał nieznajomym pasażerom dzieje życia czy aktualności ostatnich dni.
    Szarym świtem, na kolejnej stacyjce wchodziły kobiety z nieodłącznymi koszałkami, czasem mężczyźni ubrani w noszonych na co dzień mundurach. Pozostały z wojennych czasów, jako atrybut ich młodości. Czy chcieli je „schodzić" do końca, jakby chcąc pogrzebać z nim ten nieszczęsny czas?Czy było to podyktowane znaczeniem munduru, jego rangą w minionym okresie? A może jego uniwersalnością z braku nowych ubrań? Zapewne wszystko po trochę i po kolei. W swoich mundurach okoliczni chłopi chodzili z powodzeniem jeszcze w latach siedemdziesiątym, co zrozumiałe jak cenne było spotykane czasami przedwojenne sukno, zwłaszcza w czasie srogiej zimy.
    Siedzieli w tych codziennych uniformach-militari pod oknem rozmawiając przyciszonymi głosami, jakby do końca nie wrócili z tamtej rzeczywistości. Odgrzebywali tamte bolesne dni, kiwając przy tym głowami, w jakieś wymownej zadumie jak ktoś, kto zobaczył i doświadczył przed chwilą, bezmiar cierpienia i trudu. Być może rozmawiali o tym głuchoniemym czy niewidomym, który kilka razy zjawiał się w naszych domach, z przerażającą pustką w oczach i bezradnej postawie, w swym dyżurnym już stroju mundurowym? Powoli podchodząc pod dom i drzwi zaglądał do okna, odchodził i stawał w pozycji oczekiwania. Dawał do zrozumienia, że jest w potrzebie, był zarośnięty i najprawdopodobniej jest głodny. Zazwyczaj dostawał jajecznicę, którą zjadał w zupełnej ciszy - było najprędzej- na drogę dostawał kawałek słoniny i chleba. Człowiek znikąd, po czym prawie bezszelestnie odchodził - do nikąd. Ludzie lat pięćdziesiątych w milczeniu powierzali i zabierali ze sobą na zawsze nieodgadnione swoje losy.
    Tymczasem słońce coraz śmielej skakało po gałęziach mijanych drzew turkowickiego lasu. Rozlegał się donośny gwizd przed zakrętem, śpieszącej dalej, naszej kolejki. Jakiś młodzian popijał oranżadę z butelki , zamykając ją porcelanowym korkiem z czerwoną gumką. Gwar rozmów co i raz wzmagał się, w miarę jak tężał nowy dzień. Ludzie chętnie wymieniali swoje doznania i przemyślenia, zjawisko tak charakterystyczne dla tutejszych, czyli wschodnich mieszkańców naszych rubieży.
    A my zmierzaliśmy do jej lokalnej stolicy: H- rubieszowa.

    Powyższy opis stanu naszego, lokalnego kolejnictwa dotyczył lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, tracąc na intensywności w latach osiemdziesiątych, i ostatecznie w latach dziewięćdziesiątych nasza kolejka odjechała w niebyt.


    Zbigniew Cichowlaz