2012-02-24
  Wigilia dawnych lat - Jan Zieńczuk

  • Przekazać słowem wigilię obecną jest bardzo łatwo, natomiast przekazać wigilie tamte jest prawie nie sposób. Bo jak przekazać magię, nastrój, zapach, światło.

    Tamte wigilie miały scenerię i atmosferę andersenowskich baśni. Obecnie święta to już od listopada nachalne reklamy, szał prezentów, biznes różnych marketów stacji telewizyjnych

    Magiczne słowo „wilia"

    Słowo wigilia, a raczej vilia było to kiedyś słowo magiczne. Słowo oznaczające największe święto w roku, największe, wzruszające i nastrojowe misterium katolickie w każdym domu.
    Wigilia w Tyszowcach odbywała się w poświacie lamp naftowych, świecy na stole oraz stearynowych, prawdziwych, palących się płomykami świeczek, które stały na prawdziwej, pachnącej, sosnowej choince przeniesionej z podborskiego lasu. Nie przeszkadzał telewizor. Nie grało radio. Czuło się ciepło nastrojowego światła i długie interwały podniosłej ciszy w której słyszało się siebie, i tych siedzących obok i tych, którzy na zawsze od nas odeszli. Wzruszenie dopełniało uroczyste skupienie.
    Dokonywało się niezwykłe misterium pańskie, rodzinne i nikt nie parł, aby jak najszybciej dopaść prezentów, ponieważ prezentów wtedy nie dawano. Bycie razem zastępowało wszelakie prezenty.
    Dzień 24 grudnia był przez naszych przodków podzielony na dwie części. Wykonywało się najpierw jakąś duża robotę np. zagatę na cały dom, lub - jak sam pamiętam - przenosiło się stertę słomy, czy siana na inne miejsce, lub robiło totalne porządki w podwórzu, albo rąbało, czy cięło hałdy drzewa na opał - tak aby zjednoczeni pracą, wysiłkiem, głodem móc tym głębiej przeżywać wieczorną wspólnotę. Należy dodać, że kiedyś rodziny były wielopokoleniowe i pracujące gromadnie.


    Tamta choinka
    Wszystkie ozdoby robiono własnoręcznie, najczęściej z kolorowego papieru i bibuły.
    Powstawały z tego dzieła sztuki o znacznych walorach artystycznych. Były to np. wspaniałe łańcuchy, papierowe bombki, kolczatki, anioły, bałwanki itd. Do tego wieszano orzechy, kolorowe jabłka, cukierki, koniecznie anielskie błyszczące włosy, watę i mnóstwo kolorowych, ze skrętnymi karbami świeczek. Paląc się odbijały dziesiątki swoich płomyków w wypukłościach wigilijnych gołąbków, polanych olejem z olejarni Hutków na Zamłyniu. W efekcie powstawały choinki, które w różnych domach były niepowtarzalne i stawały się nieraz prawdziwymi dziełami sztuki.
    Tamte tyszowieckie wilie i pośniki to było przyjście Kościoła do domu. To była faktycznie atmosfera przyjścia Pana na ziemię, pod dach chałupy i do każdego nas. Atmosfera ta urastała do rodzaju transu, rodzaju „ sool, spirytuels" kiedy wszyscy z wielkim oddaniem i uczuciem długo w noc pięknie kolędowali. W każdym domu była kantyczka a znajomość kolęd była przeogromna.


    Czuło się duchy przodków

    W magii wigilii, w jej wręcz nierzeczywistym tamtym nastroju, w półmroku tamtego ciepłego naturalnego światła, były dojmujące chwile łączenia się z przodkami, dziadkami, babciami, pra, pra krewnymi, słowem i uczuciami. Poza tym była absolutna wiara, że ich duchy przychodzą w wigilijną noc i kiedy my śpimy one pożywiają się tym, co zostało na stole.
    Nie można było pod żadnym pozorem niczego ze stołu do rana sprzątnąć. Dziwiłem się zawsze, lecąc zobaczyć rano stół, że nic nie zjedli. Obyczaj ten i ta wiara jest to prawdopodobnie jeszcze jakieś zmodyfikowane echo wierzeń pogańskich, kiedy do grobów dawano naczynia i jedzenie.


    Baśniowe widoki

    Kiedy kończyliśmy wigilię swoją, szliśmy na drugi koniec Zamłynia na wigilię do Dudzińskich. Ja w malutkich butach tyszowiaczkach drobiłem kroczkami po skrzącym i trzeszczącym śniegu. Rozglądałem się na wszystkie strony. Scenerię widziałem baśniową. Nie było latarni, chałupy pod strzechami w nocy wydawały się ogromnie, czarne i tylko jarzyły te kremowe ciepłe szyby.
    W każdej paliła się moc lamp naftowych a choinki rozświetlone pełgającymi świeczkami, wypełniały najczęściej frontowe okno. W podwórzach piętrzyły się brogi z sianem, widoku dopełniały sterty słomy, góry drzewa na opał, fury żelaźniaki. A z większości chat dolatywały śpiewane kolędy. W tej chwili jeszcze słyszę z jednego z tamtych domów „Gloria Gloria in exelsis Deo...."
    Było to wszystko tak piękne, nierzeczywiste, zaczarowane...... Miałem wrażenie jakbym szedł przez to nasze Zamłynie z Królową śniegu, która trzyma mnie za rękę i prowadzi po krainie swoich pałaców pod strzechami. Tą Królową śniegu była wtedy moja mama Jasia, która idąc, trzymała mnie mocno za moją malutką dłoń.

    Jan Zieńczuk