2011-09-28
Smaki mojego dzieciństwa - Jan Zieńczuk-
Krańcem świadomości pamiętam ostatnie krosna w Tyszowcach. Miałem może z trzy lata, może cztery lata kiedy z ojcem odwiedziliśmy dom na Podborze, w okolicach dawnej kuźni Bronka Cyca.
Dom ten później, w czasie burzy spalił się trafiony piorunem. Stały w nim drewniane krosna, na których bardzo wiekowa babcia w chustce na głowie, tkała jakiś dywanik lub kilim. Było w tych krosnach dużo, chyba konopnych nitek grubości dratwy i kawałek zrobionej tkaniny. Wielowiekową historię krosien możliwe, że zakończył piorun lub odejście na zawsze babci. Podobne krosna w obecnych czasach widziałem jeszcze w Turcji. Patrząc tam na nie wspominałem te z Podboru.
Chwilę nad rowem
Między ogrodami zamłyńskimi, obecną ulicą Garbarską, a łąką ciągnącą się do rowu Bródek w kierunku Podboru, istniała prowadząca do figury na Wojciechówce, ścieżka - pięknie wydeptywana, szczególnie w niedzielę przez idących boso do kościoła.
Ścieżka była puchata, lekko uginająca się pod stopami, miła w odczuciu stąpania po niej. No i te widoki na ogrody, słoneczniki, łąkowe kwiaty, rozległe krajobrazy z pianą drzew na horyzontach, z brzęczeniem pszczół, wyjątkowymi tyszowieckimi obłokami, słońcem.... W lecie ludzie szli najczęściej w grupkach,zawsze z butami w ręku.
W pełnym wody rowie (koło domu Karczewskiego), który łączył rozlewisko grobli z Bródkiem, a dalej z Huczwą, odbywało się dokładne mycie zabrudzonych marszem nóg, wkładanie butów i następnie dalsze wędrowanie do kościoła przez obołoń i miasto aż na Majdan. W drodze powrotnej buty były zdejmowane i tą samą ścieżką ludzie znowu boso wracali do domów na Wojciechówkę, a nawet do Perespy, czy do Marysina.
W niedzielę rano siedząc, jako brzdąc nad rowem, miałem niezapomniany widok, który już nigdy nie zaistnieje.
Szorstkie w dotyku konopie
W pamięci mam konopie. Wszech obecne, smukłe, gibkie, zielone pręty zszyte w gęstą mierzwę, zakończoną tysięcznymi wąskimi zygzakowatymi jak grzbiet okonia listkami. Przejmująco pachnące, szorstkie w dotyku, ciągnęły się całymi łanami ze szczególnym upodobaniem w okolicach chałup. Potrzebne były do szycia butów - dratwa, do fur - postronki do zaprzęgów, do pawęzów (wasążków) do zwózki siana - do krów, koni - pęta i sznury do przyponów na łące, do worków - sznurki do wiązania i na inne potrzeby w domu. Żyli z konopi powroźnicy i po trosze rymarze.
Niespotykany, a częsty kiedyś widok to wiązki konopi wiele tygodni moczących się po zatopieniu i po zapalowaniu w błotnistym dnie wody przy moście z groblą. Po wyschnięciu na słońcu, po ustawieniu mędlic, konopie były na brzegu międlone godzinami do odpadnięcia paździerzy (od tego wziął nazwę miesiąc październik) aż pozostawało samo przędziwo.
W każdym domu znajdowało się wrzeciono, a u Hutków na Zamłyniu była olejarnia.
U Jagny Hutko wyciskano olej z siemienia konopnego podobnego do szarego śrutu strzelniczego. Prasa zrobiona była na zasadzie dźwigni z przeogromnego bala dokręcanego wielkim metalowym, śrubowym ślimakiem, wytwarzając przy tym piekielny nacisk. Pachnący olej ściekał do wiadra, zostawiając makuch wielkości koła samochodowego. Czasem jedliśmy go, chociaż przeznaczony był dla świń.
Wciąż pamiętam ten sam dzieciństwa. Gołąbki polane olejem. Smakował z nim maczak albo solone gorące kartofle. I oczywiście pierogi z kapustą unurzane w jego złotej mokrej barwie, Hm, to było dopiero podniebienne przeżycie. Smakowałem w różnych miejscach świata różnej oliwy - ale nigdy nie dorównywała tej z Zamłynia!
Tak pachniał chlip
W sobotę późnym popołudniem i o zmierzchu, w każdym miejscu Tyszowce aromatycznie pachniały pieczonym chlebem. Mawiano: "Nu musowu rusczynić ciastu na chlip". W prawie w każdym domu rosło ciasto w „dziszce". Kuchnie były z okapem i z piecem chlebowym. W komorze stała dyżurna opalona kociuba do rozgarniania, nagarniania i formowania żaru. Chleb robiony był na zakwasie i z drożdżami. Musiał starczać na cały tydzień dla całej rodziny. Jeszcze bardziej pachniały pieczone pierogi i bałabuchy z jabłkami, szacówką (soczewicą), kapustą, grzybami, serem.
Brogi z sianem, kopniaki ze zbożem, chwasty rosnące w pobliżu domów, tudzież konopie, różne zioła, ukwiecone pobliskie łąki mieszały się zapachami z aromatem pieczonego. Okraszone to było przyjemnym dymem drzewnym z prawie każdej strzechy. Aromat pieczonego ciasta był szczególnie zniewalający wewnątrz chałup. I tylko to czekanie, kiedy ciasto ostygnie, aby w końcu spróbować i nie dostać skrętu kiszek - którym straszono dzieci.
A potem zapadała głęboka ciemność, słały się mgły, ciszy nie zakłócał terkot ciągników, aut i głośne telewizory. W małych oknach drewnianych chałup zapalały się pomarańczowe światła naftowych lamp, dokonywał się kolejny pański dzień, kończony rodzinnym pacierzem na kolanach przed obrazem.
Misterium sobotniego pieczenia, aromatów, zapachów trwało w tyszowieckie soboty niezmienne od wieków.
Chłopi z maciejówkami
Krańcem pamięci odtwarzam obrazek spod drewnianej sędziwej figury przy zjeździe z Zamłynia w ul. Garbarską. Niedzielne i letnie popołudnia. Długa ława pod płotem tuż przy wielkim drewnianym, ciemnopopielatym krzyżu, a na niej rzędem siedzący sędziwi Zamłynianie, urodzeni w XIX wieku - na czele z seniorem Jakubiakiem i pobliskimi równie sędziwymi sąsiadami. W tle dostojne drewniane chałupy, kryte obfitą, grubą, sczerniałą strzechą, w zębach lulki skręcane z machorki owijane w kawałeczek gazety "Gromada Rolnik Polski" a na głowach patriotyczne i powszechne wtedy czapki MACIEJÓWKI. Co to była za czapka? Maciejówka - to była czapka z okrągłym denkiem wykonana z sukna. Nad sztywnym daszkiem znajdował się pasek lub sznur, w końcu XIX wieku noszona na wsiach, a w okresie I wojny światowej i powojennym przez członków organizacji strzeleckich i żołnierzy Legionów Polskich oraz organizacje harcerskie. Na słynnym obrazie Wojciecha Kossaka "Józef Piłsudski na Kasztance", możemy ją zobaczyć na głowie Naczelnika.
Wtedy każdy w Tyszowcach był po trosze przez tą czapkę naczelnikiem i legionistą. Wielu też w tym czasie nosiło sumiaste wąsy modo Naczelnik. Seniorom dodawało to powagi oraz dostojeństwa. Czapki te szył tyszowiecki czapnik, który miał zakład w budce w wypalonym rynku. Następnie budkę przeniósł - na pusty wtedy - plac pod dom Gajów przy zjeździe z Tyszowiec na Podbór po stronie prawej. Był czas, kiedy w Tyszowcach każdy uczeń poza tarczą musiał mieć Maciejówkę. Inaczej nie był wpuszczany do szkoły.
Uczniowska maciejówka miała czarny, błyszczący daszek, żółto-złoty ozdobny sznur nad nim oraz granatowo-niebieskie sukno. Była naprawdę piękna. Uczniowie wtedy na apelu wyglądali jak legioniści. Teraz mają za to komórki.
Radio za cztery złote
Pamiętam Tyszowce bez elektryfikacji, bez prądu bez wszystkich możliwych urządzeń z nim związanych. Królowały lampy naftowe, a szczególnie w jesieni wszystko utopione było w błocie i ciemnościach. Praktycznie funkcjonowała tylko jedna utwardzona droga, Łaszczów Zamość przez Zamłynie.
Bywało, że aby przejść boczną drogą i nie wdepnąć w kałużę trzeba było podtrzymywać się za płot obiema rękami, co chwila przekładając je. Następnie z prądem pojawiły się pierwsze radioodbiorniki Pionier, a później Toczka, czyli głośnik na druty z poczty za 4 zł miesięcznie. Później zaistniał, jako wielkie wydarzenie pierwszy telewizor w klubie na I piętrze tu gdzie mieści się Urząd Miejski. Pierwsza taksówka Warszawa z nr 1 Tyszowce - funkcjonowała w początkowych latach 60-tych.
W stanie niezbyt zmienionym zachowała się tylko natura, przyroda i przebywając w Tyszowcach przez kilka chwil w roku, spotykam się z nią. Spotykam się z czymś,co jest mi znajome i bliskie. Kiedyś jak każdy, znałem w Tyszowcach każdego mieszkańca ,bo wszyscy znali się nawzajem.
Obecnie idąc Tyszowcami widzę, że nie znam zupełnie nikogo, może poza około 10 osobami - w przeciwieństwie do cmentarza, gdzie czytam dziesiątki, setki nagrobków ludzi bliskich i znanych.
Jan Zieńczuk