2017-09-01
Rok 1939. 1 września był w piątek-
Czesława Lesiuk miała wtedy trzynaście lat. W czerwcu, wraz z Bernardem Cycem i Wiktorią Wichowską, zdała do gimnazjum w Hrubieszowie. W niedzielę, 3 września 1939 roku miała pojechać furmanką na stację kolejki wąskotorowej w Tuczapach, a stamtąd kolejką do Hrubieszowa. Była podekscytowana wyprawą.
- To dla mnie był bardzo ważny dzień. Nowa szkoła, nowi ludzie. Nie myślałam, że z moich planów nic nie będzie. Rano, 1 września, przybiegła do mnie Danka, córka aptekarza Franciszka Szczecha. Mówi: „Niemcy na nas napadli i nie wiadomo, czy pojedziemy do szkoły" - wspomina Czesława Lesiuk.
Do podróży do gimnazjum w Warszawie szykowała się też Wanda Dziubińska, wówczas piętnastolatka. Miała zamieszkać na stancji u ciotki Rozalii Maliszewskiej.
- Byłam już spakowana. Ojciec miał mnie zawieźć na stację do Tuczap. Nie chciałam wyjeżdżać. Pomyślałam: „Dobrze, że wybuchła ta wojna, bo nie będę musiała się uczyć". Taki miał wtedy człowiek rozum. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, czym jest wojna - mówi Wanda Dziubińska.
Ostatnie miesiące pokoju. Maj 1939 rok. Główna ulica Tyszowiec.
W Tyszowcach o tym, że w piątek o świcie, 1 września 1939 roku, hitlerowcy uderzyli na Polskę, dowiedziano się z radia. W kilkunastu domach, między innymi u rzeźnika Małysa, adwokata Karola Wróblewskiego, aptekarza Franciszka Szczecha, Józefa Żukowskiego i felczera Franciszka Tybulczuka, tłoczono się przy radioodbiornikach. Czekano na wieści z Warszawy, Śląska i Westerplatte. Wsłuchiwano się w przemówienie prezydenta Ignacego Mościckiego, który mówił o podstępnej napaści hitlerowskich Niemiec, o tym, „że zdradziecki senat gdański zrabował nam złożone w porcie drzewo na sumę pięciu milionów złotych", o tym, „że w walkach powietrznych zestrzelono kilkadziesiąt samolotów nieprzyjacielskich". Łapczywie nasłuchiwano komunikatów o obronie Poczty Polskiej w Gdańsku.
- Od rana na rynku gromadziło się coraz więcej ludzi. Aptekarz Franciszek Szczech krzyczał, że Niemcy na nas napadli, ale będziemy się bronić, nie pozwolimy, żeby nas wróg zniszczył. Krzyczał: „My, Polacy, nie oddamy nawet guzika!" - odtwarza atmosferę tego dnia Czesława Lesiuk.
- Ludzie stali na ulicach. Pytali się wzajemnie, co to będzie, bo niektórzy pamiętali jeszcze pierwszą wojnę. Moja mama, Paulina, rozpłakała się i włożyła na nogi czarne, świąteczne pończochy. Zapytałam ją: „Mamo, dlaczego włożyłaś czarne pończochy?". Zapłakana odpowiedziała: „Dziecko, przecież zaczyna się wojna" - wraca pamięcią do tych dni Antonina Szykulska.
Pocieszano się, że Niemcom starczy chleba raptem na dwa tygodnie. Mówiono: „Anglia nam pomoże, Francja się mobilizuje, Ameryka o nas nie zapomni". „Powszechną radość ludności polskiej Tyszowiec wywołała wiadomość o wypowiedzeniu Niemcom wojny przez Francję i Anglię, naszych sojuszników zachodnich. Teraz z każdą godziną spodziewano się ich uderzenia z Zachodu na Niemcy i ratunku dla Polski przez masowe naloty na Berlin" - zanotował kronikarz miejscowej szkoły powszechnej.
Optymiści mówili, że wojsko polskie urządzi Niemcom drugi Grunwald. Byli też tacy, którzy nie ufali zapewnieniom, że wojna potrwa tylko kilka dni. Kręcili nosem i powtarzali: „kiedy wybuchła tamta wojna, to też mówiono, że nie potrwa długo, a ciągnęła się przez cztery lata".
Ludzie rzucili się do sklepów, żeby kupić artykuły pierwszej potrzeby: sól, cukier, naftę. Kupcy żydowscy uprzejmi i gotowi zazwyczaj przychylić nieba klientom, tym razem byli powściągliwi.
- Gdy wybuchła wojna, wódki u Szeka już nie było, bo Żydzi ją pochowali. Było tylko wino i piwo. Przyszedł Ukrainiec Iwaśko z Zamłynia, wlazł za bufet i zaczął brać piwo. Niektóre butelki pozrzucał z bufetu. Zaczęłam krzyczeć, co robi, a on do mnie: „Wasza Polsza w dupę wlazła. Ty masz gówno do gadania". Napił się piwa i poszedł - relacjonuje Janina Badyła.
- Babcia Julia Piprowska zakopała w sadzie dwie butelki oleju. Do dziś nie zostały odnalezione - wspomina Zygmunt Drewnik.
- Berek Lipsz, który na rynku miał sodówkę, załadował na wóz dziadka Andrzeja Hutko masę mosiężnych syfonów i różnego sprzętu. Gdzieś to zakopali w lesie. Pewnie po dziś dzień tam wszystko leży. Dziadek przed wojną pomagał Berkowi ciąć kloce z lodu. Ułożone w kopce, przesypane wiórami, stały potem do lipca i sierpnia obok rowu na Zamłyniu, na dziadka posesji - wspomina Albina Kowalik.
W mieście, przed kinem, na budynku gminy, koło kościoła, w pośpiechu rozlepiono obwieszczenia krzyczące wielkimi literami o napaści Niemców. W radiu grzmiały urzędowe komunikaty: „Niemcy nad...", „Front przesuwa się nad...".Fragment książki "W cieniu kopuł"
http://roberthorbaczewski.pl/ksiazka6,3,14,zamow-on-line.html