-
Przed bramą do Sobczuków w Smoligowie pali się znicz. Tam kiedyś znajdowała się studnia. To z niej Tadeusz Sobczuk wyłowił ludzie szczątki. Takie studnie były u Jóźwiaków, Czerniaków, Jakubczaków, Margolów. Nie wiadomo co jeszcze kryją.
Tadeusz i Kazimiera Sobczukowie przyjechali do Smoligowa kilka lat po wojnie, może w 1947 roku, może później. On pochodził z Mircza, ona ze Smoligowa. Pobrali się podczas powojennej tułaczki w kościele w Perespie. Potem trochę mieszkali w Perespie, trochę w Kryłowie i Wólce Poturzyńskiej. Kiedy w końcu zdecydowali się wrócić na ojcowiznę Kazimiery z dawnej bogatej wioski, jaką przed wojną był Smoligów zostało niewiele. Popioły, osmalone kikuty drzew, dzikie psy i koty pałętające się po okolic. Sobczukowie na początku zamieszkali w szopie pokrytej słomą. Stłoczeni ze zwierzętami. Żyli obawą o każdy dzień. W okolic nadal było niebezpiecznie.
- Na tym podwórzu porosły tak wysokie krzaki i chwasty, że trzeba było ścieżki wycinać aby się nie pogubić - opowiada 86-letnia Kazimiera Sobczuk z domu Dunaj.
- Wiadomo potrzebna woda. Studnia zarośnięta chwastami. Zacząłem ją oczyszczać. Odrzuciłem pniaki, które leżały w studni, sięgnąłem bosakiem i wyciągnąłem za żebra człowieka. Bez głowy, bez rąk, bez nóg. Napuchnięty korpus ludzi. Nie patrzyłam czy pod spodem był jeszcze jakiś trup. Puściłem go z powrotem do wody. Konie jak to zobaczyły to stanęły dęba. Wody z tej studni pić nie chciały - mówi 86 -letni Tadeusz Sobczuk mąż Kazimiery.
Tadeusz Sobczuk wyciągnął z tej studni trupa, bez rąk, nóg, głowy
Wykopali nieopodal nową studnię. Głęboką na osiem - dziewięć cembrowin. Ziemię z wykopu wrzucili do starej studni. Prochy ludzkie zasypała ziemia.
- Może i należało biedaka jakoś pochować a nie wrzucać z powrotem - zastanawia się Kazimiera Sobczuk.
- To było zaraz po wojnie, jakaś znieczulica była, może człowiek przywykł do tej śmierci, bo naoglądał się jej wiele. Może ze strachu tak się zachował - próbuje tłumaczyć pani Kazimiera. Nie może jednak zapomnieć tego, co widziała blisko 70 lat temu. Dawną studnię wraz z mężem otoczyli płotem. Pani Kazimiera pali tam dwa razy do roku znicze.
Woda z wapnem buzowała
Takich studni - cmentarzy w Smoligowie było wiele. Po większości nie ma już śladu. Ludzie zasypali je, razem z trupami i ich tajemnicami. Tak było u Jóźwiaków, Czerniaków, Jakubczaków. U Jóźwiaków trup wypłynął ze studni, bo po roztopach wezbrała woda. Ludzie chodzili go oglądać. Zapamiętali, że miał na sobie wojskowy, polski mundur.
- Widać było, że to był ładny chłopak. Ciemny blond, kręcone włosy. Tylko mu rękę podaj, aby wstał. Pod nim był jeszcze jakiś nieboszczyk. Jóźwiak tą studnię zasypał. Teraz nawet ciężko byłoby wskazać, gdzie się znajdowała - opowiada Kazimiera Sobczuk.
- Tuż przy drodze była, śladu już nie ma - dopowiada jej mąż Tadeusz.
Trupa w studni (choć jedni mówią, że przy studni) znalazł Edward Jakubczak. Rozkład ciała był tak zaawansowany, że nie można było się zorientować czy to był mężczyzna czy kobieta. Bieliły się tylko kości. Jakubczak szczątki nieszczęśnika i studnię zasypał.
Nie ma także już studni, która znajdował się przy budynku szkoły powszechnej. To do niej 27 marca 1944 r. ze strachu przed Ukraińcami skoczyła córka stróża szkolnego Karola Pukaluka. Dziewczyna utonęła. Starsi ludzie powiadają, że w tej studni pływało kilka trupów.
Ludzie uznali, że studni wioskowej zasypywać ziemią jednak nie będą, że może się jeszcze przydać. Zamiast ziemi do środka nasypali gaszonego wapna. Przez parę dni woda buzowała, tak mocno, że omal piana nie wyszła na zewnątrz. Zżarło mchy z cembrowiny i ludzkie szczątki. Ludzie, przez parę lat po wojnie wyciągali z niej wodę. Lech Szopiński, wójt Mircza i jednocześnie regionalista mówi, że nie ma pewności, czy wszyscy ci potopieni żywcem to ofiary pacyfikacji wioski z 27 marca 1944 roku. Mogli zginąć później.
- Jeszcze w 1945 roku, a nawet 1946 działała w okolicy sotnia Wowky. Niebezpiecznie było tam kilka lat po wojnie - mówi Lech Szopiński.
Wójt Mircza przypomina choćby, że 17 września 1944 roku „sotnia wilków", jak mówiono na „sotnię Wowky" Mariana Łukaszewycza „Jahody" napadła na żniwiarzy pracujących w Smoligowie. Zamordowała brutalnie co najmniej 10 osób, kobiety i mężczyzn m.in. Piotra Hawryluka, Ignacego i Mariana Pukaluka, Jana Janinę Żukowską, zginęła 16 letnia Marcolówna pochodząca z Łabuń,
- Mój ojciec Jan zdołał wtedy szczęśliwie uciec. Zostawił na polu worek ze zbożem. Potem ten swój worek rozpoznał w Kryłowie, u Ukrainki u której spaliśmy, ale co było robić - mówi Kazimiera Sobczuk.
Rozłożona na trzech ulicach
Smoligów przed wojną to była duża wieś rozłożona na trzech ulicach. Liczyła 629 mieszkańców, z czego większość to byli Polacy-katolicy. Ci pierwsi chodzili do kościoła w Kryłowie, ci drudzy do cerkwi do Łaskowa. Szanowali swoje święta, żenili się między sobą. Krew mieszała się przez wieki. Wszyscy zasiedzieli od lat. Dobre relacje zaczęły się psuć, kiedy w 1938 roku z polecenia władz zburzono cerkiew w Łaskowie. Ludzie widząc to kręcili głowami:
- Będzie z tego nieszczęście, nie godzi się tak - powtarzali.
Jeszcze razem. Katolicy i prawosławni ze Smoligowa na wspólnym weselu
Wybuch wojny podsycił emocje. Zaczęły rozliczenia. Niemiecki okupant zaczął judzić sąsiadów między sobą. Prawosławnych przestano nazywać prawosławnymi, a zaczęto Ukraińcami. Przyjechali jacyś ludzie „za Buga" i tutejszym zaczęli tłumaczyć, że powstanie Samoistna Ukraina. Polacy poszli do partyzantki do „Rysia" Stanisława Basaja do Batalionów Chłopskich. Inni wstąpili do oddziału AK „Luxa", „Wiktora" Stefana Kwaśniewskiego.
Kiedy zaczął się cofać front niemiecko-sowiecki nacjonaliści ukraińscy zwietrzyli swoją szansę. Zaczęli „czyścić" ziemie z ludności polskiej. Najpierw na Wołyniu, a od stycznia 1944 roku także pomiędzy Huczwą a Bugiem. Wraz z napływem kolejnych oddziałów UPA i USN stawały w ogniu kolejne wioski. Dochodziło do mordów i gwałtów. Chodziło o zastraszenie ludności polskiej i skłonienie jej do wyjazdu, oraz fizyczne wyniszczenie tych, którzy nie zdecydowali się porzucić ojcowizny.
Od lutego 1944 roku rozpoczęła się regularna wojna polska-ukraińska. Tych ostatnich wspierały oddziały niemieckiej żandarmerii, jednostki podległe Sipo i SS. Ukraińcy spod znaku UPA atakowali, partyzanci polscy bronili się i robili akcje odwetowe. Coraz więcej cywilów ewakuowało się za linię Huczwy. Zostali nieliczni, zaangażowali w partyzantkę lub aby pilnować domostwa. Zarówno Polacy jak i Ukraińcy.
Piekło nad Smoligowem
Pod koniec marca 1944 roku dowództwo niemieckie widząc coraz większy opór polskiej partyzantki, a także lokalne sukcesy militarne (np. zwycięska bitwa oddziałów „Rysia" pod Małkowem i Górką, Prehoryłem) podjęło operację, która miała oczyścić teren z „polskich band i komunistów". Powiat hrubieszowski stawał się bowiem zapleczem frontu wschodniego, gdzie Niemcy koncentrowali swoje odwody i gromadzili żywność.
O świecie 27 marca 1944 roku blisko 2 tysiące żołnierzy Wehrmachtu ze 154 Dywizji Piechoty, policji i SS Galizien, UPA wyposażone w artylerię i broń pancerną otoczyły niespodziewanie Smoligów, kolonię Olszynkę, kolonię Amerykę i Łasków. Rejon, który od kilku miesięcy był bazą „Rysia". Rankiem rozpoczęto ostrzał artyleryjski i moździerzowy. Salwy z karabinów maszynowych kosiły okna domów. Okrążone , broniące wiosek plutony BCh „Żmijki" i „Orła" oraz pluton AK „Hardego" zostały rozbite.
W wyniku ostrzału zginął Michał Ordyniec wraz z żołnierzami ze swojego plutony. Zdziesiątkowany zostały pluton Feliska Zwolaka „Szczygła". Od serii z automatu zginął dowódca placówki Bolesław Kaniuga „Orzeł". Polegli jego dwaj stryjeczni bracia Feliks „Zając" i Stanisław „Tryb" wraz z ich ojcem Wincentym. Od wybuchu pocisku wystrzelonego z działka pancernego polegli Mieczysław Mazur, Franciszek Łysiak oraz sanitariusza Wanda Michnor. Zginęli Martyniuk, Pukaluk, Dąbrowski, Dębiński, Czuwara. Do ostatka opierał się Czesław Bulicz „Duży", któremu upowcy rozwścieczeni jego oporem wyłupali oczy i wycięli język. W wyniku wielogodzinnego krwawego boju, który zakończył się klęską otoczonych oddziałów w walce zginęło 33 partyzantów, a wielu było rannych.
- Na łąkach, tuż przy grobli trafiony serią z karabinu maszynowego w pierś zginął mój ojciec. Padł przy nim śmiertelnie ranny Jan Wężowski „Wąsik", niedawno przybyły z Waręża i zaprzysiężony w miejscowej placówce wraz bratem Michałem „Orlikiem". Michał też nie miał się czym bronić, gdyż zabrakło mu amunicji. Nikt nie mógł zapobiec potwornej rzezi - wspominał potem po latach Zbigniew Ziembikiewicz ps. „Smok". Jego ojciec Stanisław był nauczycielem w Smoligowie.
Poległych w boju pochowano na cmentarzu w Kryłowie
Za cenę dużych strat przybyły na miejsce walki „Ryś" zdołał jednak wyrwać część batalionu z pułapki. Utworzono przez niego korytarz pozwolił na ewakuację części ludności cywilnej w stronę Tyszowiec.
Uratować zdołała się rodzina Dunajów. Uciekali polami w kierunku Łaskowa. Przed nimi szła czteroosobowa rodzina Gałęzy, właściciela młyna.
- Miał chłopczyka z mojego wieku Czesława i młodszą córką. Nagle coś przeleciało nad naszymi głowami i spadło na nich. Wszyscy zginęli. Wróciliśmy do Procia, gdzie schowaliśmy w lochu, bez drzwi. Było tam dużo ziemniaków i pełno krwi. Siedziała tam już kobieta z dzieckiem, które strasznie kaszlało, bo miało koklusz. Mój ojciec wyszedł z lochu i mówi, że Olszynka się pali i że 20 chłopów idzie prosto na nas. Struchleliśmy - opowiada Kazimiera Sobczuk.
Banderowcy nie weszli jednak do piwnicy. Na jego szczycie lochu ustawili karabin maszynowy i prowadzili ostrzał. Kiedy ustał Dunajowie wyszli z piwnicy i zaczęli uciekać w kierunku Łaskowa. Za zakrętem zatrzymali ich Ukraińcy.
- Ustawili w szeregu pod lufami karabinu. Myślałam, że to koniec. Uratował nas Niemiec, który przybiegł od strony cmentarza w Łaskowie z białą flagą na kiju. Rozkazał, aby nie bić cywilów. Ukraińcy byli niepocieszeni. Mówili, przez zęby: „Ach my byśmy wam dali", ale puścili nas. Poszliśmy w stronę leśniczówki, a rano do Łaszczowa i Tyszowiec. Tam spędziliśmy Wielkanoc 1944 roku - opowiada Kazimiera Sobczuk
Uratować zdołała się Franciszka i Kazimierz Pukalukowie z kilkuletnią córką Zofią. Zdołali przedrzeć się do Perespy gdzie spędzili resztę wojny. Przeżyła Stefania Szopińska z domu Pukaluk (matka wójta Szopińskiego) i jej brat Bronisław.
- Mama była na pierwszej linii frontu. Kiedy wycofywała się z koleżankami obok nich upadł pocisk artyleryjski. Dwie koleżanki zginęły, mama została przysypana ziemię i ich ciałami. Ogłuszona. Kiedy Ukraińcy chodzili dobijać rannych, ją oszczędzili. Myśleli, że jest trupem - relacjonuje historię mamy Lech Szopiński.
Lista wciąż układana
- Zaczął się następny dzień. Już robiło się widno, a moje poszukiwania bliskich pozostawały bezowocne. W czasie penetrowania pobojowiska ukazały się nam straszne sceny. Widoki nie do opisania. Dużo zabitych i poległych koleżanek i kolegów, znajomych. Często wymordowane całe rodziny. Za kopcem klęcząca, wyglądająca jak żywa Regina Markiewiczówna, a niedaleko leżący na wznak, martwy Bolek Oleszak mający na szyi sznur po odciętym pistolecie. Dalej przytuleni do siebie młodzi Ligunowie. Józek „Długi" trzymał w ręku mały pistolet. Wyglądało na to jakby popełnił samobójstwo. Pod niespaloną szopą gospodarza Bartosza stały jak żywe, sztywne od mrozu, oparte o ścianę trzy siostry Bartoszówny: Aniela, Władzia, Lodzia, najładniejsze panny tej wsi ...- opisywał krajobraz po pacyfikacji Zbigniew Ziembikiewicz.
- W nocy po ustaniu walk zarówno partyzanci jak i cywile zbierali rannych i zabitych. Zrobiono szybkie pochówki. Ciężej rannych odstawiono do szpitala w Tomaszowie Lubelskim. Wysiłek był tak duży, że padano ze zmęczenia - wspomina w swojej książce Bronisława Staszczuk- Walczyszyn ps. Jutrzenka, która od stycznia 1943 r. była w oddziałach „Rysia"W pacyfikacji zginęło około 200 mieszkańców wioski, w tym uciekinierów z innych miejscowości. To była ostatnia polska wieś na tych terenach.
- Imienna lista ofiar jest wciąż układana. Po ostatnich uroczystościach jubileuszowych w Smoligowie spis dobija już do setki. Nazwisk niektórych zamordowanych nie da się już odtworzyć, bo zginęło sporo uciekinierów z Oszczowa i Dołhobyczowa - mówi Lech Szopiński.
Egzekucja za wsią
Tydzień przed pacyfikacją Smoligowa przez siły niemiecko-ukraińskie, w wiosce doszło do innej tragedii. We wsi zakwaterowali się partyzanci z oddziału
Jana Ochmana ps. „Kozak" przybyli z Wołynia, którzy zdezerterowali ze służby w niemieckich oddziałach pomocniczych i przystąpili do polskiej partyzantki.
Po południu, prawdopodobnie 20 marca wypędzili z domu kilkanaście rodzin ukraińskich: Krawczuków, Jaskurskich, Hryniów, Kozaków, Marczaków, Głowaczów, Czerniaków, Szalików, Hudaczuków, Hetmanów. Dorosłych, starców i dzieci. Popędzili ich na skraj wsi, pod las. Przemarsz wyglądał jak procesja. Partyzanci kazali Ukraińcom nieść w rękach ikony. Rozstrzeli wszystkich na łące pod lasem.
- Napatrzyli się na zamordowanych Polaków na Wołyniu, na śmierć swoich bliskich. Nie potrafili opanować tej złości, a gdy usłyszeli, że w wiosce mieszkają Ukraińcy zaczęli się mścić - próbują usprawiedliwiać partyzantów mieszkańcy Smoligowa.
- To było niepotrzebne. Do tego dnia przedstawiciele obu narodowości żyli w zgodzie i pomagali sobie w tych ciężkich wojennych czasach. Według różnych szacunków zginęło od 56 do 60 Ukraińców - mówi Lech Szopiński.
Zabitych Ukraińców pochowano na łączce pod lasem
Tam gdzie zabito Ukraińców stoją teraz dwa murowane grobowce z krzyżami katolickimi. Bez inskrypcji i nazwisk. - Nigdy nie mówiło się o tym, że ktoś nad kimś się znęcał. Mówiło się, że tam rozstrzelano Ukraińców. Ludzie pamiętają o tej tragedii. Cmentarz jest uprzątnięty, pierwszego listopada miejscowi palą tam znicze. Nie tak jak na cmentarzach pomordowanych Polaków na Ukrainie - mówi Piotr Jarczak prezes OSP w Smoligowie.
Samotnych krzyży w Smoligowie jest kilka. Przy drodze na Górkę Zabłocie też taki stoi. Tam pochowano Ukraińca Michał Kardasza, którego zamordował przyszły zięć za to, że pomagał Polakom. Miejscowi mówią: Porządny był człowiek. W „Margolowej studni" miano utopić jego żonę i córkę.
Pamięć która trwa
W latach 80-tych mieszkańcy Smoligowa, w centrum wsi ufundowali pomnik pamięci tych, którzy zginęli w czasie wojny.
W tym roku z okazji obchodów 70 lecia tragicznych wydarzeń władze Mircza odnowiły go i uporządkowały otoczenie. Obok postawiły okolicznościową płytę i zasadziły dęba.
Był pomysł, aby postawić inny pomnik, który uczci zarówno Polaków jak i Ukraińców, bo niewinne ofiary wojny były po obu stronach. I po obu stronach pomnika miały pojawić się płyty z polskimi nazwiskami i ukraińskimi. Miały też stanąć krzyże katolicki i prawosławny. Rada Ochrony Walk i Męczeństwa gotowa była dofinansować pomysł kwotą 45 tys. zł.
Zabitym wieś wystawiła pomnik
- Nie zgodziła się na to wioska, ludzie zbyt dużo jeszcze pamiętają cierpień - mówi Piotr Jarczak prezes OSP w Smoligowie.
Wójt Szopiński chciałby aby taki ekumeniczny pomnik staną jednak kiedyś w Smoligowie.
- Chciałbym, aby jeszcze staną w tym pokoleniu, ale mam coraz większe wątpliwości czy to się uda - wzdycha Lech Szopiński
W Smoligowie 70 lat po wojnie ludzie nadal boją się Ukraińców. Z przerażeniem oglądają w telewizji to co tam się dzieje. Słyszą pomruki nacjonalistów. Wojna pokaleczyła w Smoligowie niemal wszystkie rodziny.
Robert Horbaczewski