2013-01-04
  lata 50_Suchowolce i tyszowiaki

  • Mówią na nie „dziady" lub „walonki". Od miejsca, gdzie były masowo produkowane nazywano je „suchowolce". Na jarmarkach sprzedawały się lepiej, niż buty wyprodukowane przez zakłady uspołecznione. Były też przez pewien czas konkurencją dla wyrabianych w Tyszowcach "tyszowiaków"

          Ponoć z walonkami było tak. Po II wojnie światowej, w Zaborecznem osiadł pewien Rosjanin, niejaki Lech. Chłop miał smykałkę w rękach i przygotowanie fachowe wyniesione z rodzinnego kraju. Zaczął szyć buty zwane walonkami. Wprawdzie nie z owczej wełny, jak te oryginalne rosyjskie, ale ze starych koców. Początkowo na własne potrzeby, potem na handel. Miejscowi przyjrzeli się jak to robi i też zaczęli szyć. Lech ani się spostrzegł jak w niedalekiej Suchowoli Kolonii wyrosła mu konkurencja.
    Kolonia Suchowola powstała blisko sto lat temu. Mieszkańcy sąsiednich wiosek mówią z przekąsem, że mieszkają tam „Pany Galicjany". Większość kolonistów przybyła bowiem w latach 20. z Galicji. To właśnie „Galicjanie" zaczęli szyć po wojnie walonki, zwane też dziadami lub walenkami.
    - Szyli je niemal wszyscy. Ja szyłam ponad 20 lat, teraz sił już nie mam - przyznaje 86- letnia Wanda Wasiura z Suchowoli Koloni.
    Walonki szyto w niemal każdym domu w Suchowoli. A że stały się bardzo popularne, zaczęto je nazywać „suchowolcami". Dla miejscowych produkcja walonek stała się jednym z głównych źródeł utrzymania.
    - Słynne były te nasze buty, ale trudno było dostać inne. A jeśli już się je kupiło, to były kiepskie. Jak się w nich pochodziło, to nie było wiadomo czy je kleić z tyłu czy z przodu. Nasze walenki były najlepsze do gospodarstwa - mówi Henryka Struzik.
    Był więc w czasach PRL na walonki popyt. Sprzedawano je na targach, jarmarkach i bazarach. Od Zamościa przez Krasnystaw, Biłgoraj aż po Hrubieszów.
    - Dobra cena była w hrubieszowskim, bo tam ludzie byli bogaci. Jeździliśmy wszędzie, gdzie był klient. W stanie wojennym to dopiero robiliśmy pieniądze - opowiada pani Maria, rodem z Suchowoli-Kolonii, dziś bizneswoman w Lublinie. Rozmawiać się godzi, ale bez podania nazwiska.
    - A czym tu się chwalić, że na dziadach się pieniądze robiło? - mówi.
    - Pakowaliśmy walonki w przepastne torby i jeździliśmy autobusami. Dźwigaliśmy ten bagaż z dworców na bazary. Mordęga z tą sprzedażą była. Walenki kupowali głównie wioskowi ludzie, kiedy robiło się zimno. Kobiety chodziły w nich jak w ciapach - wspomina Henryka Struzik.
    Zbigniew Cichowlaz urodzony w Tuczapach, dziś mieszkaniec Śląska zapamiętał, że młodzież noszenia „suchowolców" raczej unikała.
    - Pamiętam jednak, że „suchowolce" sprzedawały się jak ciepłe bułeczki. - wspomina pan Zbigniew.

    Dziad w kolorze blue
    Podział pracy był prosty. Walonki szyły kobiety i dzieci. Kalosze kleili mężczyźni. I to tylko niektórzy.
    - Raczej ci sprytni, którzy mieli smykałkę w ręku - tłumaczy Henryka Struzik.
    Walonek był długi, prawie do kolana, miękki, ciepły jak bambosz. Kalosz był zrobiony z gumy. Krótki, nieco powyżej kostek. Walonki szyło się na maszynie, przeważnie z koców lub ze skrawków materiałów powstałych przy produkcji jesionek. Tajemnicą poliszynela było, że Suchowolcy mieli „dojście" do materiałów, bo w dyrekcji zamojskich Zakładów Odzieżowych Delia mieli swego człowieka.
    - Żeby walonek był cieplejszy, do środka dodawało się watę i na to jeszcze podszewkę z watoliny. Potem to się stebnowało, czyli szyło takie paski na maszynie. Następnie wywracało się na drugą stronę, wyrównywało strzępy, odwracało z powrotem i z koca wychodził but. Sprawny chałupnik w ciągu dnia mógł uszyć kilka par walonek - opowiada pani Maria.
    - Szyło się na maszynie, a podszywało ręcznie. Średnio można było uszyć w ciągu dnia 10 par. Mnie udało się jednego dnia uszyć nawet piętnaście - mówi z dumą Wanda Wasiura.
    Walonki były butami w miarę tanimi. Stąd ich popularność. Kalosze były prawie zawsze czarne, walonki mogły być w różnych kolorach; pstrokate i szare, niebiesko-wiśniowe i fioletowo-czarne.
    - Jaki był materiał pod ręką, takie były buty - mówi Henryka Struzik.
    Wiele zależało od inwencji szyjącego.
    - Wszyscy szyli dużo, a moje walonki i tak były najładniejsze, bo z pomysłem. Wyszywałam na nich kwiatki i wisienki. Kobietom się podobały. Utrzymywałam z tego szycia cały dom - opowiada Helena Jusiak z domu Trytek, dziś mieszkanka Lublina.


    Drugie życie dętki
    Kalosze robiło się z dętek. Najlepsza była stomilówka, czyli dętka produkowana przez zakłady oponiarskie Stomil w Sanoku. Była miękka, łatwo było ją formować.
    - Z dętki wycinało się formę. Taką gumową łatę nakładało się na drewniane kopyta, wyginało i zszywało z powrotem, podszywało flaczki i paski. Wszystko klejono przeważnie na kauczuk. Potem w podeszwie wyrabiało się bieżnik - streszcza metodę produkcji kaloszy pani Maria.
    To właśnie po bieżniku na podeszwie każdy rzemieślnik potrafił rozpoznać kalosze, które wyszły spod jego ręki. Jeden robił nacięcia głębsze, drugi szersze, inny dodawał jakiś wzorek.
    Gumę na kalosze dostarczał suchowolskim chałupnikom m.in. Roman Ździebłowski, który w Lublinie miał zakład zegarmistrzowski i dorabiał sobie skupując zużyte dętki. Do Suchowoli przywoził je ciężarówką.
    - Dostarczycieli było kilku. Każdy, kto się dowiadywał, że na zużytych dętkach można zarobić, przywoził gumę do nas i tu sprzedawał. Dla nich było dobrze i dla nas też było dobrze - mówi Halina Struzik.
    - Ludzie kupowali zazwyczaj walonki i kalosze razem, chyba że ktoś miał jeszcze kalosze nie zdarte. Potem w latach 60. w Radomiu uruchomiono fabrykę kaloszy i te nasze już dobrze nie schodziły. Zresztą prawda, że nieforemne były. Wiadomo, ręcznie robione - dodaje pani Maria.


    Wzór nie wyszedł
    Państwo do suchowolskich chałupników podchodziło z niechęcią. Bywało, że ścigało ich po targach, nakładało grzywny. Tak było na przykład w Tyszowcach.
    - W Tyszowcach był milicjant, który rekwirował Suchowolcom walonki, a potem wysyłał na targ swoją matkę, aby je sprzedawała - wspomina pani Maria.
    W końcu, władza ludowa nie mogąc chałupnictwa zwalczyć postanowiła objąć je fiskalną opieką. W Suchowoli Kolonii stworzono coś na kształt spółdzielni podległej Włókienniczo - Odzieżowej Spółdzielni Pracy „Wzór" w Zamościu. Spółdzielnia produkowała kołdry, koce, watolinę.
    - Nawieźli koców w dużych belach. Kauczuku nie szczędzili. Walonki z Suchowoli pojawiły się w sklepach. Interes jednak nie wypalił, bo ludzie wyczuli, że im się to nie opłaca. Nie chcieli się dzielić kasą ze spółdzielnią, skoro sami mogli to sprzedać. Te walonki uspołecznione były też droższe. Koniec końców tę spółdzielnię rozwiązano po jakimiś roku - opowiada pani Maria.


    ”

    Janina Sendecka w tyszowiakach, Bronisława Waryszak w suchowolcach

     

    W latach 80 moda na walonki mijała. Robotnicy woleli droższe, ale porządniejsze gumo- filce. Ubywało rzemieślników, którzy umieli robić kalosze i „dziady".
    - Na palcach jednej ręki można policzyć, kto w okolicy szyje jeszcze walonki. Szyją wtedy, kiedy mają na nich kupców. To buty dla starych ludzi - powiada pani Henryka.


    Tyszowiaki dobre na zimę
    Oprócz „suchowolców" swoją markę w regionie miały także skórzane „tyszowiaki" produkowane w Tyszowcach. Były to buty, według legendy, produkowane od czasów króla Władysława Jagiełły. Buty proste, o jednym fasonie. Bez rozróżniania na but prawy i lewy. Wyrabiane ze skór garbowanych w dębowej korze. Obszerne w środku, z cholewami sięgającymi powyżej kolan. Tyszowieckie buciory były poszukiwane szczególnie przez woźniców. Niezastąpione okazywały się podczas wielogodzinnej jazdy saniami. Także i drwale cenili tyszowieckie buty ze względu na wysokie cholewy.
    „Tyszowiaki" były dobre, bo przede wszystkim były ciepłe. Na spód buta wkładało się wyściółkę z kilku warstw złożonej ze słomy, aby odizolować stopę od podłoża. Potem nogę dokładnie owijano flanelową onucą. Kolejnym elementem był „skrętel" przypominający bandaż, wykonany z długiej, żytniej słomy młóconej cepem. Takie zabezpieczenie nogi i dobrze uszyty, nieprzepuszczający do środka wilgoci i zimna but był skarbem. Nie dziwi więc, że tyszowieccy szewcy do jego zakupu zachęcali przyśpiewką:

    „Tyszowiaki są to buty
    słynne w całym kraju
    gdy je włożysz w srogi luty
    to jesteś jak w raju"


    ©Robert Horbaczewski


    więcej o butach tyszowiakach i szewskim rzemiośle w książce:

    ”