-
Niejaki Matiukin nie przestawał palić papierosów nawet podczas meczów. Strzegł bramki nie wyjmując szklanej fifki z ust. Napastnikom i obrońcomnie przeszkadzało to, że grali boso, choć w powojennych Tyszowcach, prawie w każdej chałupie był szewc. Był rok 1948. Tworzył się zespół piłkarski „Huczwa" Tyszowce
Młodzieńców do gry „w nogę" skrzyknął Roman Wiśniewski, ówczesny naczelnik Urzędu Pocztowego - Telegraficznego w Tyszowcach. Pojawił się tutaj w czerwcu 1947 roku, jako repatriant z Zachodu. Skierowano go tu do pracy, bo przed wojną był listonoszem.Wiśniewski był społecznikiem, animatorem życia kulturalnego i zapalonym koniarzem. Dzięki swoim szwoleżerskim umiejętnościom, wyniesionym z wojska, zagrał jako statysta w filmie „Krzyżacy". Jego wielką pasją była piłka nożna. Ponoć przed wojną był piłkarzem Pogoni Lwów. I to nie najgorszym.
- Już na pierwszy rzut oka było widać, że piłka trzymała się jego nogi. Potrafił nią żonglować, dryblować między zawodnikami. Dla nas to była czarna magia i to on pokazywał nam różne sztuczki. Kiedyś na podwórku nawet swoją mamę postawił na bramce i strzelał jej gole - wspomina Adam Siuda, który przez wiele lat grał na „beku", jak nazywano wówczas grę w obronie.Futbol do lat 40. nie był w Tyszowcach popularnym sportem. W szkole królowała siatkówka i gra w dwa ognie, w miasteczku zaś dwie wersje palanta. Na łąkach, przy pilnowaniu bydła i koni trenowano rzut „oszczepem" - zaostrzoną tyczką do grochu, którą na końcu obciążano ołowiem, aby nadać jej stateczność.
- Nie wiedzieliśmy, jak się w tę piłkę gra. Naczelnik Wiśniewski zebrał nas, chłopców na pastwisku, przyniósł skórzaną, wiązaną piłkę i kazał ją kopnąć jak najwyżej. Komu się to udało, trafił do drużyny. Potem Wiśniewski podzielił nas na dwa zespoły i kazał grać. Z graniem bywało różnie. Byli i tacy, którym jak kazał stać na skrzydle, to i cały mecz potrafili na tym skrzydle stać - wspomina Kazimierz Dudziński, który pod koniec lat czterdziestych zasilił grono tyszowieckich piłkarzy.
- Wiśniewski, chcąc się zabezpieczyć przed nieprzyjemnościami w przypadku nieprzewidzianych kontuzji, od młodych adeptów futbolu wymagał zgody rodziców. Wielu z nas nie dostąpiło niestety, radości uczestniczenia w treningach i meczach. Ja też do nich należałem - boleje Adam Piliszczuk, dziś mieszkaniec Bydgoszczy.Adam Siuda przez kilka minut wymienia kontuzje, które przytrafiały się wówczas zawodnikom. Połamane nogi, wybite zęby, zwichnięte kostki (to z powodu marnej nawierzchni boisk), złamane palce.
- Ja sam kilkakrotnie miałem powybijane palce u nóg. Na którymś z meczów Dzidek Szyprowski przez przypadek kopnął Miecia Flisa i złamał mu nogę. Nieśliśmy go potem przez całe miasto do ośrodka, na drzwiach z mieszkania Walencichy, która mieszkała obok stadionu - wspomina Siuda.
- To był czas, kiedy karnych się nie strzelało tak często. Przewrócił się, to się przewrócił. Gra toczyła się nadal - uzupełnia Kazimierz Dudziński.
Do ataku w narciarkach
Zanim jednak Dudziński i jego rówieśnicy zaczęli królować na murawie, przyglądali się jak grają starsi. Ci, którzy mieli za sobą partyzanckie korzenie, pobyt w niewoli, tułaczkę z Wołynia. To oni rozgrywali pierwsze mecze. Liderem zespołu był oczywiście Roman Wiśniewski, który grał jako napastnik. Jako jedyny z drużyny miał prawdziwe, przedwojenne „meczówki", jak nazywano buty do grania w futbol. Na bramce stał niejaki Matiukin. To on pomagał Wiśniewskiemu tworzyć zespół.
- Miał trzydzieści kilka lat i wyróżniał się... łysiną. Podczas meczu palił papierosy, które wkładał do szklanej fifki. Kiedyś tak niefortunnie złapał piłkę, że ta rozbiła fifkę. Bronił dopóty, dopóki na którymś z meczów nie złamano mu nogi - wspomina Dudziński.W ówczesnym składzie, w obronie grał Adolf Bała (choć miał krzywe nogi, nikt nie założył mu między nimi „siaty"), bracia Łukaszewscy, synowie dyrektora miejscowego gimnazjum, Władysław Sendecki (choć miał zeza, rzadko się mylił), niejaki Orkiszewski. Pierwszy skład tworzyli także: Henryk Dudziński, Edmund Mączka (niewielkiego wzrostu, zadziorny, grał na prawym łączniku), Włodzimierz Kowalik (miał tak silny wykop, że mógł przelobować bramkarza) i Roman Koman. Ten podczas jednego z meczów strzelił tak mocno, że pękła poprzeczka w bramce. Potem, gdy podchodził do piłki, aby wykonać rzut wolny, brakowało chętnych do stawiania muru.
Gwiazdą pierwszego zespołu był Stanisław Przeradzki, wychowanek Domu Sierot w Turkowicach.
- Doskonały technicznie, bardzo szybki i bramkostrzelny. On był z nas najlepszy - ocenia Edmund Mączka.Charakterystyczną postacią był też bramkarz Stanisław Siuda, który grywał ubrany w gruby, biały golf, a na nogi zakładał ciężkie kamasze. Zresztą, wówczas każdy ubrany był po swojemu. Jedni grali w kamaszach, drudzy w tenisówkach, inni w pantoflach, reszta boso. Grozę u przeciwników budził Zdzisław Szyprowski, który zwykł był grywać w... ciężkich, narciarskich butach.
Jedni na nogi zakładali robione na drutach getry, inni zwykłe podkolanówki. O barwach klubowych nikt w latach 40. nie myślał. „Prawdziwe" stroje zespół dostał dopiero na początku lat 50. Były to żółte koszulki z kołnierzykami, czerwone spodenki i tego samego koloru getry. W takich barwach Huczwa grała w latach 50. i do połowy lat 60.
- Kiedy zacząłem grać w Huczwie, miałem 15 lat. To było w 1961 roku. Choć te spodenki i koszulka były dla mnie o wiele za duże, pękałem z dumy, że mogłem je założyć - wspomina Marian Cisło.Przed meczami zawodnicy i kibice brali łopaty i czyścili boisko z krowich, końskich i baranich odchodów. Przyklepywali kretowiska. W dniu meczu naczelnik Wiśniewski stroił się w galowy mundur i w przerwie do swej służbowej czapki zbierał „diety" dla graczy. A gdy jego zespół strzelił gola, rzucał swą służbową czapkę w górę. Na wiwat.
Do przerwy pięć zero
Z kroniki pocztowej można wyczytać, że ludowy zespół sportowy powstał oficjalnie 24 kwietnia 1948 roku. Na początku nazywał się „Tyszowianka" i miał dwie sekcje: siatkarską i nożną. W futbolu drużyna z Tyszowiec była „chłopcami do bicia". Przynajmniej na początku.
- Jeden lub dwa razy w sezonie przyjeżdżała drużyna „Spójni" z Tomaszowa Lubelskiego i jeśli wynik meczu nie był wyższy niż 5 do zera, oczywiście dla „Spójni", to my kibice uważaliś- my, że nie jest źle. Było nam jedynie przykro, jak tomaszowiacy odjeżdżali i śpiewali wesołą piosenkę z refrenem: „Zwycięży Tyszowianka jak się nauczy grać" - wspomina Adam Piliszczuk.
- Oj, leli nas równo. Po 7 i 8 do zera - potakuje Dudziński.Na jednym z pierwszych meczów ze „Spójnią", korespondent „Sztandaru Ludu" zanotował, że goście (czyli „Spójnia") szybko w pierwszej połowie zdobyli pięć bramek. Ocenił, że „gospodarze nieźle grają, tylko mają pewnego rodzaju pecha, a przy tym po raz pierwszy spotkali się z drużyną miejską o lepszym wyszkoleniu technicznym. W drugiej połowie grali lepiej, czego efektem był gol strzelony przez kapitana drużyny, Romana Wiśniewskiego". Ostateczny wynik spotkania 7 do 1. Widzów - 700.
Inne wyniki spotkań też nie napawały optymizmem. Pojedynek z rezerwami „Gromu" Hrubieszów „Huczwa" przegrała 5 do zera. Mecz z zamojską „Legią" - 6 do zera.
Dramatyczny przebieg miał mecz z „Gwardią" Zamość, który odbył się z okazji święta 22 lipca w 1949 roku. Sędziwi kibice i zawodnicy pamiętają go do dziś. I to nie tylko ze względu na sportowy wymiar tego wydarzenia. „Gwardia" była bowiem zespołem złożonym z ubeków i milicjantów. Tyszowce zaś w czasie wojny ostoją Armii Krajowej, a po wojnie podziemia antykomunistycznego. Mecz odbywał się świeżo po kolejnych aresztowaniach. Tyszowieccy szewcy mieli też w pamięci wrześniową rewizję z 1947 r., kiedy to miejscowym rzemieślnikom zrabowano i wywieziono na zmarnowanie kilkanaście ciężarówek bydlęcych skór. Mecz z ubecką „Gwardią" miał więc charakter polityczny. Niczym w słynnym wojennym filmie Johna Hustona „Ucieczka do wolności", ciemiężeni mieli odegrać się na ciemiężycielach. Roman Wiśniewski zastosował fortel. Ściągnął do Tyszowiec kilku profesjonalnych zawodników tomaszowskiej „Spójni".Adam Piliszczuk pamięta, że na boisko wybiegły dwie ładnie ubrane jedenastki zawodników. Wokół murawy zgromadziło się kilkuset widzów.
- Gwardziści przyjechali pewni zwycięstwa i niejeden z nich był po dobrym kielichu. Do przerwy było 1:0 dla nas. Kiedy po przerwie bramkarz gości puścił jeszcze dwa gole, nasi kibice stojący wokół bramki „Gwardii" zaczęli się śmiać. Wtedy bramkarz rzucił się na kibiców. Jednemu ze starszych mężczyzn złamał nos - wspomina Adam Piliszczuk. Mecz zakończył się kompromitującym dla „Gwardii" wynikiem trzy do zera.Adam Siuda twierdzi, że niektórzy z zawodników „Gwardii" mieli za spodenki wetknięte pistolety, bo bali się, aby nikt z miejscowych ich nie okradł. Po meczu, na stadionie zrobiło się ogromne zamieszanie. Gwardziści z karabinami wymierzonymi w tłum stanęli wokół ciężarówki, którą przyjechali.
- Gdy odjeżdżali, ludzie rzucali w nich kamieniami. Ktoś strzelał na wiwat z pistoletu - wspomina Kazimierz Dudziński.Dobra passa została utrzymana. Huczwa odniosła zwycięstwo nad Klubem Sportowym „Tempo" z Turkowic. Jedynego gola „z przeboja" strzelił właśnie Kazimierz Dudziński. Ówczesny dziennikarz „Sztandaru Ludu", w swojej relacji z tego meczu podkreślił, że „połowa zawodników z Tyszowiec grała boso". Był rok 1949.
Kolażówki do przeróbki
I choć mijały kolejne lata, w których rzekomo ludziom żyło się coraz bardziej dostatnio, w zespole nadal były kłopoty z odzieżą i obuwiem.
- Radziliśmy sobie jak mogliśmy. Przerabialiśmy na „korki" buty kolażówki. Na podeszwę naklejaliśmy po kilka warstw skóry i wycinaliśmy korki - opowiada Marian Cisło. No i co gorsza, nie było porządnej piłki.
- Graliśmy taką sznurowaną, nieimpregnowaną. Jak namokła to ciężko było ją wykopać spod bramki, a jak się nią zagłówkowało, to przez trzy dni bolała głowa - wspomina Marian Cisło.
- Pierwszą piłkę czarno-białą zobaczyłem pod koniec lat 60., kiedy do Tyszowiec na sparing przyjechała „Tomasovia". Każdy zawodnik miał swoją piłkę. Patrzyliśmy na nich z zazdrością i myśleliśmy, że to dopiero musi być klub. U nas jest jedna piłka na cały zespół, a tam każdy ma swoją - opowiada Jerzy Gąsior, który dekadę później został kapitanem zespołu.
- Ta sznurowana piłka z wentylem chowanym pod łatkę przy kopaniu wydawała z siebie charakterystyczne, bardzo niskotonowe „bum". Jako pacholę zapamiętałem ten dźwięk - wspomina Jan Zieńczuk, którego ojciec zabierał w latach 50. na niemal wszystkie mecze. Gromadziły one setki kibiców, nie tylko z osady, ale i okolicznych wiosek. Ludzie przyjeżdżali na nie furmankami. W tych latach futbol i seanse w kinie „Zorza" to były jedyne atrakcje miasteczka.
- Drużyny przyjeżdżały do nas ciężarówkami. Były to rozklekotane samochody Ziły, później zielone Lublinki lub Stary z plandeką, z ławkami z desek na pace. Często bardziej one mnie interesowały niż gra. Pełzałem między kołami i zaciągałem się egzotycznym dla mnie zapachem radzieckiej benzyny i gumy. Chyba największym gwiazdorem „Huczwy" był Marian Cisło. Niezwykle sprawny, znakomicie wyszkolony. Zdobywał bramki z niebywałą łatwością. Był postrachem drużyn przeciwnych - uważa Zieńczuk.
Cisło strzela duble
W latach 60., w kosmosie królował Gagarin, na prywatkach chłopcy z Liverpoolu, a na murawie w Tyszowcach Marian Cisło. Razem z „Huczwą", w 1964 r. awansował do „B" klasy. Cztery lata później do Tyszowiec na sparing przyjechała „Tomasovia". „Huczwa" przegrała 9 do 4. Te cztery bramki strzelił właśnie Cisło. To była jego przepustka do dalszej kariery. Trafił do „Tomasovii", gdzie został królem strzelców zespołu i jednym z najbardziej bramkostrzelnych piłkarzy klasy okręgowej. Potem grał m.in. w „Unii" Hrubieszów, skończył studia trenerskie.
- Rzeczywiście, wtedy byłem tym pierwszym, który przecierał ślad innym. Po mnie, do „Tomasovii" trafił Edward Mazur, a jakiś czas później do „Hetmana" Zamość Bogusław Lizut - wspomina Cisło.Kiedy Cisło opuścił zespół, zabrakło kogoś, kto mógłby go zastąpić. Klub zawiesił działalność. Niektórzy z tych, co kopali piłkę w „Huczwie", zaczęli grać w zespole „Leśni" Tyszowce. Drużynę stworzyli mieszkańcy sąsiedniej wsi Podbór: Zdzisław Bidunkiewicz i Leszek Machlarz. „Leśni" grali z sukcesem przez dwa sezony 1972-73.
- Byli zawistni i nie chcieli przyjąć do zespołu ludzi z Tyszowiec. Udało mi się do nich załapać, bo zarekomendował mnie mój sąsiad, Rysiek Cisło. Chodziłem wtedy do pierwszej lub drugiej klasy liceum. W Komarowie strzeliłem dwa gole - opowiada Zdzisław Sidorowicz.
„Huczwa" reaktywowała się dopiero w 1976 r. Wtedy ówczesny naczelnik gminy Władysław Wróbel postanowił uroczyście oddać do użytku zadaszenie nad stadionem. Skoro był i stadion, i zadaszenie, to musiał też być zespół. Kompletował go Stanisław Stopka, pracownik urzędu gminy, który jednocześnie został najstarszym zawodnikiem (37 lat).
- Zaczynaliśmy w klasie „C". Pierwszy mecz mieliśmy rozegrać z LZS Stabrów. Na nowych trybunach kilkaset osób, rodziny i dziewczyny. Każdy z nas rwał się do grania. Nawet ci, co z piłką nożną nie mieli wiele wspólnego - wspomina Zdzisław Sidorowicz.
- W związku z kryzysem żywnościowym, dwa tygodnie wcześniej zostałem zwolniony z wojska. Pan Stanisław zaangażował mnie do drużyny i od razu zrobił kapitanem - dodaje Jerzy Gąsior.Kolejny mecz miał być rozegrany na wyjeździe. Do Cichobórza chciało pojechać znacznie więcej zawodników niż mogło.
- Mieliśmy jechać taką „dryndą" spod szkoły. Kiedy przyszliśmy, czekała tam już drużyna z liceum, którą stworzył nasz późniejszy kolega, Bogdan Lizut. Nikt nie chciał ustąpić. Wzięliś- my sprawy w swoje ręce i wyrzuciliśmy ich z tej „dryndy". Dopiero potem naczelnik Wróbel zorganizował spotkanie, pojednał nas i stworzyliśmy jeden zespół - wspomina Gąsior.Oldboye z lat 70. wspominają, że z meczami wyjazdowymi były różne hece. Wielokrotnie przyjeżdżali na miejsce, a tam nie było z kim grać, bo... zespół nie zdołał się jeszcze zebrać po wczorajszej zabawie.
- To była klasa C. Nieraz nawet sędziów musieliś- my wybierać spomiędzy siebie, aby mecz mógł się odbyć. Sędziowanie wzbudzało kontrowersje - przyznaje Sidorowicz.Dla porządku dodajemy, że po wielu trudach i znojach, w 1991 r. zespół z Tyszowiec awansował do „okręgówki" i grał w niej przez trzy sezony. Do klasy „okręgowej" awansował ponownie w 2006 roku. Jest w niej do tej pory.
W Tyszowcach jak na Wembley
20 lipca 2008 roku, z okazji 60-lecia „Huczwy", na stadionie w Tyszowcach spotkali się miejscowi oldboye z weteranami „Hetmana" Zamość. Niektórzy z panów, z wydatnymi brzuszkami, oprószeni siwizną. Działacze „Huczwy", niczym pół wieku temu naczelnik Wiśniewski, zastosowali fortel. Do zespołu zaprosili dwóch graczy z osławionego zespołu „Orłów Górskiego": Marka Kusto i Jana Domarskiego, tego który 17 października 1973 r. w 57 minucie meczu Anglia Polska (1:1) na Wembley strzelił historycznego gola i przesądził o awansie polskiego zespołu na Mundial w Niemczech (zajęliśmy tam trzecie miejsce).
Choć zarówno Kusto, jak i Domarski strzelili gole, tyszowianom to nie pomogło. Przegrali 3 do 4 za sprawą bramek strzelonych przez Marcina Łysia i Marcina Pogódzia (trzy trafienia). Bijatyki, jak 60 lat temu, po meczu nie było. Był za to wspólny grill, pamiątkowe medale, no i oczywiście zdjęcia.
© Robert Horbaczwski