2011-10-03
  Rok 1946 - Operacja Zachód

  • Był rok 1946. W Polsce szalał komunistyczny terror. Grupa polskich oficerów, którzy po wojnie zostali w Londynie, zorganizowała tajny przerzut swoich rodzin z Polski. Nie wiadomo, ile kobiet z dziećmi odbyło tę niebezpieczną podróż. Jedną z nich była Barbara Dudzińska - Płaszczyńska.

    Nikodem Dudziński, ojciec pani Barbary pochodził z Tyszowiec. Urodził się w 1907 roku, w ubogiej rodzinie, która zajmowała się uprawą roli i jak każdy niemal w tej miejscowości - szyciem butów. Dudzińskiemu udało się wyrwać z biedy. Ukończył studia na Politechnice Lwowskiej i został inżynierem - chemikiem. Po studiach przeniósł się do Warszawy i rozpoczął pracę jako konstruktor samolotów. W 1932 roku ożenił się ze Stanisławą Lebiedowicz z Hrubieszowa. Młodzi zamieszkali w Milanówku niedaleko Warszawy. Wynajęli tam mały domek, gdzie urodziły się dzieci: Marek i Barbara. W Milanówku mieszkali do września 1939 roku.
    Kiedy wybuchła wojna, Barbara miała siedem miesięcy. Jej brat cztery i pół roku. Ich ojca - Nikodema nie było w Polsce. Tuż przed wybuchem wojny wysłano go służbowo do Szwecji. Nie zdążył wrócić. Stracił kontakt z rodziną.
    - Wcześniej rodzice ustalili, że w razie wybuchu wojny mama pojedzie do swoich rodziców do Hrubieszowa. Tak też zrobiła. Bóg jeden wie, jak przy tym całym zamieszaniu udało się jej tam dojechać z dwójką dzieci, małą walizką i służącą. Podczas tej podróży straciła wszystkie bagaże. Nie mieliśmy pieniędzy, ani ubrań na zmianę, nie mieliśmy po prostu nic. Na szczęście mieliśmy rodzinę, która nas przygarnęła - wspomina pani Barbara.

    Gestapo za ścianą


    Część pomieszczeń w murowanym domu dziadka Barbary zajęło gestapo. Nie raz dochodziły stamtąd krzyki, wyzwiska i odgłosy tortur. Małą Basię przepędzano wtedy na drugi koniec domu. Nie sposób było jednak oszczędzić dziecku wszystkiego, co niesie ze sobą wojna.
    - Mieliśmy trochę kurczaków. Jeden z nich należał do mnie. Pewnego dnia przyszedł niemiecki żołnierz, złapał go, skręcił mu kark i zaniósł do mojej cioci, aby mu go ugotowała. W tym momencie naprawdę poczułam nienawiść do niego i do wszystkich Niemców. Dla mnie była to największa niesprawiedliwość. Nigdy bym tego kurczaka nie zjadła! Wtedy naprawdę odczułam, że jest wojna i że Niemcy pozbawiają nas wszystkiego - odtwarza tamte dziecięce przeżycia.
    Aby zaspokoić głód, ratowali się jak mogli. W Hrubieszowie po drugiej stronie miasta mieszkał ich krewny. Hodował gołębie. Odwiedzali go z mamą. Bywało, że dawał w prezencie gołębia jej bratu Markowi. Kiedy tylko wracali do domu, ptak natychmiast trafiał do garnka na rosół.
    - Nie chciałam go jeść, ale mama zmuszała mnie do tego. Nie mogłam przełknąć tych nóżek. Myślę, że wujek nigdy nie dowiedział się, że zjadaliśmy jego ptaki - mówi pani Barbara.

    Wciąż ma przed oczami krewną, której trzech synów zginęło w walkach z nacjonalistami ukraińskimi. Czwarty, ostatni, szesnastoletni został zamordowany pewnego wieczora przed jej domem. Po tym zdarzeniu kuzynka oszalała z rozpaczy.

    Kiedy przyszło „wyzwolenie" Barbara Dudzińska miała pięć lat. W domu pojawili się Rosjanie. Jeden z nich, mężczyzna o mongolskich rysach, zachwycił się schodami w ich domu.
    - Biegał w górę i na dół śmiejąc się. Nie widział do tej pory, że coś takiego istnieje na świecie i był naprawdę uradowany. Uważał, że schody to coś wspaniałego. Bieganie po nich bardzo go bawiło. Musiał pewnie przyjechać tu wprost gdzieś z Dalekiego Wschodu. Był nędznie ubrany, pokazywał mi zdjęcie swoich dzieci - opowiada pani Barbara.


    Pierwszy znak


    W 1945 roku do Lebiedowiczów do Hrubieszowa przyszedł tajemniczy list. Nadawca był nieznany, ale pisał o ludziach i sytuacjach, które mógł pamiętać tylko ktoś bliski. Znał wiele rodzinnych tajemnic. W Stanisławę Dudzińską wstąpiła nadzieja: „Mąż żyje" pomyślała. Następnego dnia ubecy wezwali ją na przesłuchanie.
    - Wszystkie ciotki płakały. Mówiły: „Ona już nie wróci. Zabiją ją albo wywiozą". My modliliśmy się, żeby wróciła cała i zdrowa. Trzymali ją całą noc. Postraszyli, że list „pachnie" szpiegostwem. Mama nie przyznała się, że list mógł napisać mąż. Po tym spotkaniu była już pewna, że on żyje - wspomina pani Barbara.
    Jakiś czas później przyszedł kolejny list. Nadawcą był mężczyzna z Warszawy. Zaproponował spotkanie wskazując czas i miejsce - jedną z warszawskich kamienic. Stanisława Dudzińska wzięła dzieci i pojechała do zrujnowanej stolicy. Rodzinie powiedziała: „Jeśli to prowokacja, to ubekom trudniej będzie zabić całą trójkę, niż mnie samą".
    - W Warszawie czekał na nas elegancko ubrany mężczyzna. Mama sądziła, że to pułapka, ale kiedy zaczął wymieniać osoby z naszej rodziny, zrozumiała, że przysłał go ojciec, bo kto mógłby znać tak wiele szczegółów. Ten pan umówił się z mamą na spotkanie w innym terminie i wyjaśnił jej, że prawdopodobnie będzie możliwość opuszczenia kraju i dołączenia do ojca - mówi pani Barbara.

    Stanisława Dudzińska jeszcze wtedy nie wiedziała, że jej mąż Nikodem, nie mogąc wrócić do Polski, w jakiś sposób przedarł się do Rumunii, gdzie stacjonowała jego dywizja lotnicza. Na miejscu omal nie został rozstrzelany za szpiegostwo, bo nie miał dokumentów. W podróży został okradziony. Uratował go znajomy z wojska. Poświadczył jego tożsamość. Razem już, wraz z częścią polskich żołnierzy, przedostali się do Francji. Stamtąd do Szkocji. Tam trafili do jednego z wielu obozów dla uchodźców. Część polskich pilotów trafiła do dywizjonów RAF - Królewskiego Lotnictwa. Nikodem z blisko 60 innymi polskimi inżynierami rozpoczął pracę w Królewskim Instytucie Lotnictwa w Farnboroughu. Pracował nad stopami żaroodpornymi dla potrzeb lotnictwa. Po wojnie nie miał po co wracać do Polski. On, walczący u boku aliantów, dla komunistycznej bezpieki był szpiegiem.


    Żelazna blondynka


    Od pamiętnego spotkania w Warszawie Dudzińscy siedzieli jak na szpilkach. Czekali na znak. Rzeczywiście. Wkrótce otrzymali sygnał, że mogą wyjechać. Wskazywano im terminy. Niestety, kilkakrotnie musieli rezygnować z wyjazdu, bo dzieci chorowały.
    - Wyjazdy organizowano w Londynie. Rolę przewodniczki pełniła kobieta, żona polskiego oficera, która przyjeżdżała do Polski i za każdym razem wywoziła około 30 kobiet i ich dzieci. To była bardzo niebezpieczna podróż, ale przewodniczka trzymała żelazną dyscyplinę. Rozhisteryzowaną kobietę potrafiła nawet uderzyć w twarz - wspomina pani Barbara.
    Szlak wiódł z Częstochowy, bo w Sanktuarium na Jasnej Górze łatwiej było się wmieszać w tłum pielgrzymów. Potem do Niemiec, najpierw tych wschodnich, komunistycznych, potem zachodnich.

    Stanisława Dudzińska z dziećmi czekała w Częstochowie na swoją kolej już od jesieni. Zamieszkali w klasztorze w Częstochowie u kuzyna, zakonnika Michała Dudzińskiego. Otoczył ich opieką.
    - Był październik lub listopad 1946 roku. Leżałam wówczas od dwóch tygodni w szpitalu, bo zachorowałam na szkarlatynę. Z mamą skontaktowała się ta kobieta - przewodniczka. Powiedziała „teraz albo nigdy". Mówiła, że przerzut organizuje już ostatni raz, bo boi się aresztowania. Mama zdecydowała się jechać. Udało się jej ubłagać lekarza, aby wypisał mnie ze szpitala, ale wtedy inne kobiety zaczęły krzyczeć, że mnie wypisano po dwóch tygodniach, a ich dzieci leżą cały miesiąc. Mama musiała im jakoś oględnie wytłumaczyć, że to jest konieczność. W tych warunkach to cud, że ta operacja nie została odkryta - dziwi się pani Barbara.


    Miała wtedy siedem lat


    Przed wyprawą mama nałożyła na nią kilka warstw ubrań, aż nie mogła się poruszać. Podobnie ubrany był jej brat. Miał na sobie kilka par spodni i marynarek. A to dlatego, że mogli zabrać ze sobą tylko jedną walizkę. W niej musiała zmieścić się żywność i napoje dla całej rodziny.

    Szli nocami. Czasami jechali pociągami, w towarowych wagonach. Przewodniczka alkoholem i pieniędzmi przekupywała kolejarzy, aby zatrzymywali się lub zwalniali w ustronnych miejscach. Wtedy musieli wyskakiwać z wagonów.
    - To, co najbardziej zapamiętałam z początku tej podróży, to uczucie zimna, choć miałam na sobie trzy swetry i trzy płaszcze. Ponadto atmosfera dookoła była tajemnicza, przerażająca: księżyc, ruiny, dziury w ziemi, drut kolczasty. Zresztą moja mama wpadła do takiej dziury i drut kolczasty poranił jej nogi. Mój 11-letni brat płakał: "Mama! Moja biedna mama!". Histeryzował. Nie mogłam nic nieść, bo ledwie trzymałam się na nogach. Mój brat również. Mama niosła wszystko. Na nieszczęście oberwała się rączka od walizki. Wzięła więc pasek mojego brata, żeby to naprawić, i dalej ciągnęła walizkę. Bez paska mojemu bratu spadały spodnie. W miarę jak szliśmy, on gubił kolejne warstwy tych spodni, które nałożyła mu zapobiegliwa mama - wspomina pani Barbara.
    Oto dalsza część jej relacji:
    - Zawsze szliśmy na samym końcu grupy idącej gęsiego. Prześladowała mnie myśl, że zgubimy się w tych ciemnościach i zostaniemy sami. Biegałam tam i z powrotem, od czoła na koniec kolumny. To prawda, że nie miałam nic do niesienia, ale musiałam zrobić dwa razy więcej kilometrów niż inni! Za każdym razem mówiłam: „Tak, tak, nadążamy!", następnie wracałam do mamy ciągnącej walizkę i do brata będącego u kresu sił. Wdrapywaliśmy się do ciemnych wagonów, nie wiedząc, co w nich się znajduje, kładliśmy się jedni na drugich. Zawsze ktoś zatykał nam usta dłonią, czy to mama, czy inna kobieta, żeby nie krzyczeć, nie robić hałasu. Czasami nie pozwalano nam spać, ponieważ mogliśmy śnić koszmary i krzyczeć przez sen. W dzień godzinami czekaliśmy gdzieś tam, w jakiejś dziurze aż zapadnie noc i będziemy mogli ruszyć w drogę. Gdy przybyliśmy na wyznaczone miejsce, przewodniczka podzieliła nas na dwie grupy. Ta druga została zatrzymana. Mówiono, że natychmiast wszystkich rozstrzelano. To prawdopodobnie nie była prawda, ale w umysłach kobiet, ta myśl była bardzo silnie zakorzeniona. Tak więc w konsekwencji zostało nas już siedemnaście albo osiemnaście osób z naszym przewodnikiem. Mimo, że nie mówiliśmy po niemiecku, uważano nas za Niemców, osadników odesłanych z zachodniej części Polski, którą straciła Rzesza, wracających po wojnie do Niemiec. Przewodniczka zakazała nam rozmawiać po polsku. Musieliśmy zachować absolutne milczenie. Pochylone kobiety powtarzały jedynie: „Oh mein Gott, mein Gott" to znaczy: „O mój Boże, mój Boże, mój Boże...". To były jedyne słowa niemieckie, jakie niektóre z nich znały.


    Lala zamyka oczy


    Po dotarciu do Berlina, metrem przejechali ze strefy rosyjskiej do angielskiej (mur jeszcze wtedy nie istniał). Aby w metrze dzieci nie odezwały się po polsku, stłoczono je w kącie i przyciśnięto do ściany. Potem trafili na kwaterę do Niemca. W jednej izbie musiało się zmieścić siedemnaście kobiet z dziećmi. Nadal trzeba było zachowywać się bezszelestnie, aby nie wzbudzić podejrzeń sąsiadów.
    - Tamtej nocy byłam chora. Po tak długiej podróży w zimnie i wilgoci dostałam gorączki. Mama myślała, że to już koniec. Następnego dnia wszystko ustąpiło! Byłam zdrowa. Mama widziała w tym cud!!! Mówiła, że kuzyn i zakonnicy z Częstochowy żarliwie się za nas modlili - wspomina pani Barbara.

    Kolejną cześć wyprawy odbyli w wojskowych ciężarówkach armii brytyjskiej, ukryci za sprzętem wojskowym. Od „nowego świata" oddzielała ich 100-kilometrowa rosyjska strefa okupacyjna. Część kobiet była na skraju załamania nerwowego. Traf chciał, że ciężarówka, którą jechali złapała „kapcia". Na pomoc przyszli Rosjanie.
    - Na szczęście Rosjanie niczego nie przeszukiwali i dojechaliśmy bez przeszkód do strefy angielskiej. Przyjęto nas w obozie dla uchodźców. Byliśmy całkowicie wyczerpani. Brat ledwie trzymał się na nogach - relacjonuje pani Barbara.

    Tu miała po raz pierwszy zobaczyć ojca. Przygotowała sobie nawet specjalny wierszyk. Powtarzała go kilkadziesiąt razy. Ułożyła sobie w myślach przebieg spotkania. Życie nie znosi jednak scenariuszy.
    - Pewnego dnia brat spacerował w lasku otaczającym obóz. Zobaczył nadchodzącego mężczyznę. Wiedział, że tata był majorem lotnictwa, a ten mężczyzna miał taki stopień. Powiedział spontanicznie: „To ty tato?", a mój ojciec odpowiedział: „Marek!", choć nie widział go od siedmiu lat. Kiedy razem przyszli do domu, mnie wszystko wywróciło się do góry nogami. Inaczej to sobie wyobrażałam! Kiedy zobaczyłam mężczyznę, którego nie znałam, przestraszyłam się i zapomniałam całkiem swojego wierszyka. Schowałam się za spódnicę mamy i wychylałam głowę, żeby z daleka nań popatrzeć. Dla mnie, w przeciwieństwie do mojego brata, to nie było takie proste! Tata dał mi najpiękniejszy prezent, jaki w życiu otrzymałam. Lalkę, która zamykała oczy, kiedy się ją dotykało. Do tej pory miałam szmaciane lalki, a to był istny cud! Lalka, która zamykała oczy!


    Trudna asymilacja


    Powojenne losy pani Barbary były takie jak większości emigrantów z Polski. Przez Dunkierkę dotarli do Anglii. Kilka tygodni mieszkali w drewnianych barakach, w obozie dla uchodźców. Dopiero później, po wielu miesiącach, wynajęli dom w Farnboroughu. Początkowo dzielili go z innymi uchodźcami. Pani Barbara wspomina, że asymilacja w nowym środowisku była trudna. Z konieczności musieli być Anglikami, z miłości i przywiązania chcieli być nadal Polakami. Dawni zawodowi oficerowie walczący u boku aliantów nie tylko nie zostali za to wynagrodzeni, ale wręcz zdegradowani społecznie.
    - Najczęściej pracowali w Anglii fizycznie. Niektórzy zmywali nawet naczynia w kawiarniach czy restauracjach. Tak było w dni robocze. Podczas weekendów znów stawali się tymi, którymi byli przed wojną. Tytułowali się „panie inżynierze" czy „panie profesorze". Przywiązywali do tego duże znaczenie! To było trochę przesadne, ale to był ich sposób na znoszenie codziennej sytuacji - wspomina pani Barbara.

    Jej samej udało się skończyć w Anglii studia. Na ostatnim roku studiów została skierowana przez uczelnię na roczny wyjazd do Francji na Sorbonę, by mogła podszkolić się w języku francuskim. Nie przypuszczała, że Francja stanie się jej drugą ojczyzną. Tutaj w 1960 r. poznała swego przyszłego męża Romualda Płaszczyńskiego, studenta medycyny, uciekiniera z Polski. Zapisał się on później w historii Francji jako jeden z pionierów w dziedzinie konstrukcji aparatury medycznej stosownej w kardiologii i radiologii. Pracował nad wykorzystaniem skanerów i rezonansu magnetycznego. Nikodem Dudziński, ojciec pani Barbary pracował zaś przy budowie słynnego samolotu Concorde.


    ©Robert Horbaczewski