2011-10-03
  Rok 1978 - Skromny krawiec spod Wrocławia

  • Jan Masłowski był skromnym krawcem. Pewnie przez wiele lat wiódłby spokojne życie, gdyby nie przypadkowa wizyta pewnej kobiety, która rozpoznała w nim kata Szczepiatyna i Tarnoszyna z okresu II wojny światowej

    Pani Maria Z. była w odwiedzinach u córki w Rakłowicach, niewielkiej miejscowości pod Wrocławiem. Miała już wykupiony bilet na wieczorny pociąg do Zamościa.
    - Babciu. Czy nie dałabyś rady skrócić mi dżinsy i wszyć zamek? - spytał ją rano wnuczek.
    Wnukowi nie miała serca odmówić. U siebie, na wsi, usiadłaby przy maszynie i szybko rozwiązała kłopot. Tu, u córki, musiała pójść do krawca. Znalazła go. Mieszkał kilkaset metrów dalej.
    - Córciu! To on, morderca naszych kuzynów, kat naszej wioski - kilkanaście minut później, roztrzęsiona pani Maria relacjonowała córce spotkanie.
    - Mamo. To niemożliwe. Pan Janek mieszka u nas od lat. Ma czworo dorosłych dzieci, wszyscy go tu znają i szanują. Był nawet naszym sołtysem, prezesem spółdzielni. To nie może być on - powątpiewała córka.
    Pani Maria przez wiele lat nosiła w pamięci obraz jego twarzy. Zapamiętała lekko pochyloną sylwetkę, specyficzną gestykulację oraz charakterystyczny, ochrypły głos.
    - Ludzie po 30 latach zmieniają się, ale ja wciąż mam w uszach ten jego głos - przekonywała córkę.
    Po powrocie w rodzinne strony nie minęły wątpliwości. Podzieliła się nimi z mieszkańcami wioski. Był rok 1976. Informacja dotarła do służby bezpieczeństwa. Podpułkownik Tadeusz Portko, szef zamojskiej SB sprawę potraktował poważnie. Powiadomił kogo trzeba. 18 listopada 1976 r. Włodzimierz Lewandowski, wiceszef Prokuratury Wojewódzkiej w Zamościu polecił wszcząć śledztwo w tej sprawie. Dwa tygodnie później, 3 grudnia, o godzinie 15.05 Jan Masłowski został zatrzymany. Był zaskoczony. Przekonywał rodzinę, że pomyłka szybko się wyjaśni, a on wróci do domu.

    Brat, nie strielaj!


    Jan Masłowski (rocznik 1911) do wybuchu II wojny światowej miał obywatelstwo polskie. Pracował w Urzędzie Celnym w Śniatynie. We wrześniu 1939 r. powrócił do rodzinnego Lwowa. Początkowo najmował się dorywczo jako robotnik, potem zajął się krawiectwem. Po wkroczeniu Niemców do Lwowa wyrobił sobie dowód tożsamości tzw. ausweis na nazwisko Iwan Maslij. Wstąpił do Ukraińskiej Policji Pomocniczej (Ukrainsche Hilfspolizei), która ściśle współpracowała z gestapo.
    Początkowo Masłowski vel Maslij pracował na posterunku w Cieszanowie koło Lubaczowa.
    - Bezwzględny i surowy. Do bicia używał metalowej pałki z kolcami. Wyjątkowo nienawidził Polaków i Żydów - charakteryzowali śledczym jego sylwetkę mieszkańcy Niemstowa.
    Opowiadali jak Maslij jednemu z mieszkańców wioski chciał uciąć rękę siekierą, bo ten nie pozwolił odebrać sobie roweru. Wspominali jak pobił Karolinę Z. i jej ojca za to, że opóźniali się z dostawami kontyngentów dla okupanta. Kobieta nie mogła chodzić przez dwa tygodnie. Jej ojciec stracił na zawsze słuch. Być może Maslij zakatowałby ich na miejscu, gdyby nie interwencja przejeżdżających obok żołnierzy niemieckich.
    Wiosną 1942 r. Maslij przeniesiony został na posterunek policji ukraińskiej w Szczepiatynie. W tym czasie Ukraińcy z miejscowego posterunku zorganizowali obławę na żołnierzy Armii Czerwonej. Po ucieczce z obozu ukrywali się u tutejszych chłopów. Niektórym udało się wydostać z pierścienia. Pięciu żołnierzy wpadło w ręce Ukraińców. Maslij powiązał ich drutem i poprowadził na posterunek.
    - Brat, nie strielaj! - prosił jeden z nich. Maslij odbezpieczył broń i zastrzelił go na oczach mieszkańców wioski. Reszta zatrzymanych także została rozstrzelana.
    - To był bandyta, gorszy od gestapowców. Widziałam jak maju 1942 r. torturował jakiegoś człowieka. Potem wyprowadził go na podwórze. Kazał mu uciekać. Wtikaj, wtikaj - powtarzał. Ten pewnie uwierzył, że odzyska wolność. Zdołał zrobić kilkanaście kroków. Maslij strzelił mu w plecy. Zabił go - relacjonowała w śledztwie mieszkanka Szczepiatyna.
    W podobny sposób Jan Masłowski vel Iwan Maslij zamordował dwóch nieznanych mężczyzn w maju 1942 r., a potem we wrześniu 1943 r. Uczestniczył też w zabójstwie ukrywających się przed okupantem Jana, Stefana i Antoniego K. Mężczyźni wpadli 10 maja 1943 r., podczas zasadzki urządzonej przez ukraińskich policjantów na drodze z Korczowa do Uhnowa.
    Kolejnego mordu dopuścił się w listopadzie 1943 r. w Dyniskach. Po pijanemu zastrzelił Leona W. Świadkiem zabójstwa był jego brat, Andrzej W.
    - Gdy zobaczył moją reakcję na śmierć brata, zaczął mnie okładać kolbą i grozić, że zrobi ze mną to samo - odtwarzał tragiczne wydarzenia mężczyzna.


    Całun śmierci


    17 marca w Tarnoszynie i okolicach było niespokojnie. Polacy spodziewali się ataku. Do wsi docierały informacje, że UPA będzie kontynuować ofensywę, aby opanować teren pomiędzy Bugiem a Huczwą. Niektórzy życzliwi Polakom Ukraińcy szeptali: „Uciekajcie, bo dzisiaj w nocy będzie niedobrze".
    W nocy Tarnoszyn oraz okoliczne wsie: Dyniska, Ulhówek i Żabcze zostały zaatakowane przez sotnię UPA „Jahody" (Iwana Sycz-Sajenki) oraz policję ukraińską. Miejscowe placówki samoobrony AK, złożone z dwóch plutonów, nie miały większych szans. Udało się ewakuować jednak część ludności polskiej. We wsi wymordowano jednak 84 mieszkańców, tych, którzy nie zdążyli uciec. Ich zabudowania spalono. W akcji uczestniczył także Maslij, wówczas już komendant posterunku w Szczepiatynie.
    - Na drugi dzień Maslij chodził po wsi i wyraźnie cieszył się na widok pomordowanych. Słyszałam jak kilkakrotnie zadowolony powtarzał po ukraińsku: „Narobiliśmy mięsa, ale narobiliśmy mięsa" - relacjonowała Zofia R., której udało się przeżyć akcję.
    Rzeź przeżył także Antoni R. Tej nocy zginęła jednak jego żona. Osierociła 6 dzieci w wieku od 6 miesięcy do 12 lat.
    - Udałem się do sołtysa - Ukraińca, po zaświadczenie, że żona nie żyje oraz że cały mój majątek uległ spaleniu. Siedział u niego Maslij. Kiedy usłyszał po co przyszedłem zdjął karabin, wymierzył w moją stronę i krzykną: „K... twoja mać, ja ci dam poświstku". Uciekłem. Sto razy wolałbym mieć do czynienia z Niemcami, niż z tymi policjantami ze Szczepiatyna - zeznał Antoni R.
    Po pogromie, w okolicznych wioskach zostało niewielu Polaków. W obawie o życie uciekli do rodzin mieszkających w głębi Zamojszczyzny. Na miejscu zostali tylko starsi.
    - Nic gorszego stać się już nie może. Uciekać w nieznane? Zostawić ojcowiznę? Tu się urodziłem, tu umrę - mówili.
    Dziesięć dni po pogromie Polaków, ukraińscy nacjonaliści postanowili definitywnie rozprawić się z pozostałymi Polakami. Przyprowadzili ich do sołtysa. Na podwórku dokonali selekcji. Nielicznych zwolnili, resztę - 18 osób wyprowadzili w pole i rozstrzelali. Był wśród nich szewc G. z 13-letnim synem. Kilka dni wcześniej Maslij namawiał go, aby nie uciekał z wioski, gdyż będzie im potrzebny. G. szył dla policjantów skórzane raportówki, łatał buty i ubrania.


    Zasady humanitaryzmu


    Masłowski vel Maslij zasiadł na ławie oskarżonych wiosną 1978 r. Prokurator oskarżył go o to, że od wiosny 1942 r. do 28 sierpnia 1944 r. w Szczepiatynie, Dyniskach, Tarnoszynie, Niemstowie, Korczowie, jako funkcjonariusz posterunku policji ukraińskiej brał udział w mordach na ludności cywilnej i jeńcach wojennych. Postawiono mu łącznie osiem zarzutów.
    - Ten ostatni po wojnie proces zbrodniarza wojennego cieszył się ogromnym zainteresowaniem mediów, prawników, publiczności - wspominają dziś zamojscy sędziowie, którzy wówczas zaczynali kariery sędziowskie.
    W takcie procesu krawiec z Rakłowic nie przyznawał się do zarzutów. Twierdził, że zawsze był i czuł się Polakiem. Argumentował, że całą wojnę spędził we Lwowie, a do Polski wrócił już po wojnie. Wielokrotnie powtarzał, że nie jest tym człowiekiem, o którym opowiadają świadkowie. A tych przed sądem zeznawało kilkudziesięciu. Wielu przyjechało na rozprawę z Rosji i Ukrainy. Część, w drodze pomocy prawnej, przesłuchiwały sądy ukraińskie.
    Większość świadków nie miała wątpliwości, że ten postarzały mężczyzna, siedzący na ławie oskarżonych jest ich katem z lat wojny. Tak jak pani Maria, rozpoznali go po charakterystycznym głosie. Masłowskiego vel Maslija pogrążyła nawet własna żona. - Kiedy pytałam męża o czasy okupacji, wpadł w ogromną złość. Potem przestałam pytać. Cieszyłam się, że dzieci mają ojca - zeznała na rozprawie.
    Masłowski podczas procesu różnie reagował na zeznania świadków. Przeważnie milczał. Załamał się, gdy na salę sądową, jako świadek wkroczył Mikołaj K., były policjant ukraiński, który razem z nim pracował na posterunku w Szczepiatynie. Na jego widok Maslij zaczął drżeć i płakać. Potem beznamiętnie, przez kilkadziesiąt minut wpatrywał się w jego sylwetkę. W celi usiłował popełnić samobójstwo.


    Ogrom bestialstw


    W południe, 27 października 1978 r. sąd ogłosił wyrok - kara śmierci. Pozbawił go praw publicznych i orzekł konfiskatę mienia w całości.
    - Oskarżony działał z całą świadomością i okrucieństwem. Naigrywał się ze swoich ofiar, zachęcał do ucieczki, a następnie zabijał je strzałem w tył głowy. Nikomu nie dał żadnych szans. Okupantowi wysługiwał się z całą gorliwością - przypomniał w uzasadnieniu wyroku sąd podkreślając, że w trakcie procesu nie wykazał on żadnej skruchy.
    - Wobec ogromu zbrodni i bestialstw popełnionych wobec Polaków, nie może być okolicznością łagodzącą fakt, że oskarżony przez 33 lata uniknął odpowiedzialności, żył na terenie PRL pod swoim nazwiskiem Jan Masłowski i przez ten czas nie popadł w konflikt z prawem - uzasadniał sąd.
    Maslij nie pogodził się z wyrokiem. W styczniu 1979 r. zwrócił się do Sądu Najwyższego w Warszawie o jego uchylenie. „Trudno przyjąć, aby po tylu latach od zakończenia wojny, można było w sposób bezbłędny, z całą pewnością rozpoznać człowieka, tym bardziej, że świadkowie mieli z nim małą styczność. Unikali go, bali się go, bo spotkanie z nim nie wróżyło nic dobrego" - pisał w rewizji jego adwokat.
    Sześć miesięcy później, Sąd Najwyższy odrzucił rewizję. Krawiec z Rakłowic próbował ratować się, pisząc do Rady Państwa o ułaskawienie.
    „Przedmiotowy wniosek uzasadniam jedynie z punktu widzenia zasad humanitaryzmu" - nie silił się już na argumenty adwokat.
    Rada Państwa także nie skorzystała ze swoich uprawnień. Nie zamieniła kary śmierci na 25 lat więzienia.
    9 sierpnia 1979 r. Sąd Wojewódzki w Zamościu ustalił datę wykonania kary śmierci na 20 sierpnia 1979 r. Wyegzekwowaniem wyroku zajęła się specjalna grupa katów z Aresztu Śledczego Warszawa - Mokotów. Wyrok wykonano. Jeszcze tego samego dnia szczątki kata Tarnoszyna spoczęły na jednym z warszawskich cmentarzy komunalnych.
    To była ostatnia kara śmierci zasądzona i wykonana przez zamojski sąd.

    © Robert Horbaczewski