2016-02-26
  Liceum Tyszowce_My żeńska klasa

  • Byłyśmy klasą „a". Rocznikiem 1971 - 1975. Naszą wychowawczynią była pani Teresa Terenowska. Naukę w klasie rozpoczęło 40 dziewcząt, ukończyło 34, gdyż kilka koleżanek przeniosło się do innych szkół wspomina Jadwiga Gwoździewska  maturzystka rocznika 1975

    Nasza klasa była klasą humanistyczną o profilu muzycznym. Muzyki nauczał nas pan Bolesław Gruszczyński, który wpisał nas wszystkie do chóru szkolnego. Tylko niektóre z dziewcząt obdarzone były pięknym głosem jak np. Bożenka Kancerz i Dzidka Dąbrowska. To one, solo urozmaicały szkolne uroczystości. Zosia Lipert natomiast pięknie grała na pianinie, szczególnie pięknie „List do Elizy". My pozostałe chórzystki bardzo często narażałyśmy pana Gruszczyńskiego na stres i nerwy z powodu uporu w przyswajaniu tekstów. Szczególnie nie znałyśmy słów jednego hymnu o „mierowom sajuzie" (pokojowym związku) pewnych republik.
    W pierwszym rzędzie śpiewała, nie znając tekstu, dziewczyna o jasnych jak len włosach. Była ona bardzo radosną dziewczyną, więc na niej profesor wyładowywał swoją złość. Drugi i pozostałe rzędy miały lepiej, bo teksty pisane na kartkach były przyczepiane na plecach innych. Miałyśmy też ulubioną pieśń, która dostarczała całemu chórowi i uczestnikom uroczystych akademii sporo radości. Gdy zaczynałyśmy „Wyklęty powstań ludu ziemi..." wiadomo, kto siedział w pierwszym rzędzie -nasi ukochani nauczyciele.

    Spódnica od linijki
    Ogólnie byliśmy fajną klasą. Wcale nam nie przeszkadzało, że nie było ani jednego chłopaka. Miałyśmy za to powodzenie u chłopaków z klas równorzędnych i starszych. Nasza wychowawczyni nie miała z nami lekko. Ciągle komuś podpadałyśmy, przez co lekcje wychowawcze nie należały do naszych ulubionych. Uprzedzając fakty musiałyśmy być przygotowane na spotkania z panią Terenowską i dokonywania aktu skruchy i kombinowania czym by naszą wychowawczynię przeprosić. Najpewniej to kwiatami. Jedyne kwiaty, jakie można było zdobyć to goździki, które posiadał jedyny ogrodnik w Tyszowcach. Był z tym problem, bo swoje szklarnie miał trochę daleko. Trzeba było jak najszybciej kupić i jeszcze szybciej wrócić, pokonując płot cmentarza i dostarczając przy tym radości przechodniom.
    Za naszych czasów królowała spódniczka mini. Wszystkie dziewczynki musiały przywdziać mundurki, tj. marynarkę, kamizelkę i spódniczkę. Mundurki uszyła nam pracownia krawiecka. Miały nam wystarczyć na 4 lata. Chodzenie w nich było obowiązkiem. Spódniczki miały sięgać do kolan. Owszem sięgały, ale tylko wtedy, gdy patrzyły na nie oczy pedagogiczne. Szczególnie uwzięła się na ich długość profesor Lipczewska i dokonywała ich pomiaru przed lekcją biologii. Miała długa linijkę i nią mierzyła długość naszych spódnic. Jeśli choć o kilka milimetrów długość nie zgadzała się z punktem zaznaczonym na linijce to linijka lądowała za karę na pewnej części ciała. Rękę miała mocną. Postanowiłyśmy zapobiec tym pomiarom. Na lekcje biologii zaczęłyśmy nakładać białe fartuchy, takie jak na lekcje chemii. To zresztą bardzo spodobało się profesor Lipczewskiej.
    Innym dręczeniem nas było udowadnianie, szczególnie koleżankom o jasnych włosach i czarnej oprawie oczu, że są umalowane. To było zbrodnią w tym czasie gorszą niż brak wiedzy. Gdy koleżanki zaprzeczały pani profesor poślinionym palcem dokonywała bezcelowego demakijażu. Często zwracałyśmy się o pomoc i wstawiennictwo do pana od chemii Piotra Terenowskiego. Ratował nam skórę, bo był mężem naszej pani...


    fragment książki "70 lat minęło" poświęconej LO w Tyszowcach, której byłem redaktorem

     

    Tyszowce Horbaczewski