2015-04-20
  Liceum Tyszowce.Wspomienia absolwentek

  • Profesor Leonia Kalinowska, która w tyszowieckim gimnazjum oprócz fizyki uczyła też anatomii człowieka na któreś z lekcji oświadczyła: „Taka nauka bez pomocy naukowych to austriackie gadanie". Gimnazjaliści usłużnie postanowili doposażyć szkołę w szkielet człowieka. Wykopali trupa z cmentarza, wygotowali w kotle...


    Ta historia zdarzyła się jesienią 1944 roku, kiedy w murach zniszczonej wojną szkoły zasiedli pierwsi uczniowie. Na zachód od szkoły rozciągał się stary cmentarz żydowski, na którym Niemcy rozstrzelali wielu Żydów tyszowieckich. Ktoś zapamiętał fakt pogrzebania takiego nieszczęśnika, prawie na miedzy dzielącej teren szkoły od kirkutu. Nocą kilku uczniów zamieszkałych na stancji u woźnego Dąbrowskiego postanowiło wykopać ów szkielet.
    - Pani Kalinowska orzekła jednak, że musi on być zdezynfekowany i wybielony za pomocą roztworu podchlorynu sodu, popularnie zwanego przez miejscowe gospodynie „florkiem". Problemem było zdobycie dużego naczynia mogącego pomieścić fragmenty szkieletu. Nieboszczyk był dość okazałego wzrostu. Ktoś wpadł na pomysł, aby wykorzystać kocioł, w którym gotowano kawę w szkolnej kuchni - opowiada Jan Proć, maturzysta z 1949 roku.


    ”


    Kocioł zabrano z kuchni, przeniesiono do pobliskiej nieczynnej cerkwi i rozpoczęto dezynfekcję i wybielanie szkieletu. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby woźny Dąbrowski nie spostrzegł dymu snującego się z wybitych okien cerkwi. Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Na widok woźnego siedzący wokół kotła przyszli lekarze, badacze anatomii ciała ludzkiego, rozpierzchli się w mgnieniu oka. Woźny z krzykiem podbiegł do ogniska, kopnął kocioł i zdębiał. Z kotła wytoczyła się czaszka ludzka. Niektóre kości opaliły się nieco w ogniu. Sprawę jakoś zażegnano, a szkielet, jeszcze przez długie lata służył uczniom liceum tyszowieckiego do nauki anatomii.

    Bryki dla psora
    W szkole brakowało wszystkiego. Stołów, krzeseł, map, zeszytów. Brakowało też podręczników. Kupowano je, za zaliczeniem pocztowym w Księgarni Wysyłkowej im. św. Wojciecha w Poznaniu. Tam zaopatrywano się także w streszczenia lektur i bryki.
    - Szczególnie interesujące były tłumaczenia z języka łacińskiego. Łaciny tej prawdziwej usiłował nas nauczyć prof. Tadeusz Rogalski. Był to człowiek powszechnie przez młodzież lubiany, średniego wzrostu, pulchny, o zaróżowionych policzkach. Kiedy wchodził do klasy, wszyscy wstawaliśmy na powitanie i gdy ogłaszał: „Proszę siadać", wówczas ktoś z kolegów odkrzykiwał: „Drzwi zamykać!" - opowiada Jan Proć.
    Sprawdzanie wiadomości z łaciny polegało na „odpytywaniu" ze znajomości słówek i form gramatycznych oraz na tłumaczeniu tekstów z podręcznika „Elementa Latina". Wydawca podręcznika zadbał, aby młodzież niezbyt się przepracowywała i wydał tłumaczenia tekstów w nim zawartych. Profesor Rogalski znał doskonale możliwości uczniów. Jeżeli tłumaczenie przebiegało zbyt gładko natychmiast nabierał podejrzenia, że delikwent posługuje się brykiem. Spadał wówczas jak jastrząb na jąkającego się ucznia, chwytał bryk i z triumfem chował go do swojej teczki. Bywało, że po zakończeniu lekcji z radością wnosił do pokoju nauczycielskiego kilka takich egzemplarzy.
    - Widząc, jak wielką radość sprawiają one naszemu łacinnikowi, postanowiliśmy poprawić mu nastrój i zamówiliśmy na jego nazwisko 50 sztuk bryków. Pan profesor często korzystał z usług księgarni św. Wojciecha, stąd też, kiedy zaawizowano nadejście paczki, nie miał żadnych podejrzeń, że to mógłby być jakiś sztubacki żart. Jeden z kolegów nawet usłużnie pobiegł na pocztę i wręczył panu profesorowi paczkę - opowiada Jan Proć.
    Kiedy w pokoju nauczycielskim sprawdził zawartość przesyłki to poczerwieniał ze złości. Na stole leżało 50 bryków.
    - Niezbyt długo się na nas gniewał, a robiliśmy wszystko, aby zapomniał o tym wydarzeniu - opowiada pan Jan.


    Na szkolnej strzelnicy
    Henryk Kwiatkowski, który maturę zdawał w 1956 roku wspomina swojego nauczyciela matematyki Wacława Czuka. W chwilach wolnych chodził z uczniami na strzelnicę, aby poćwiczyć oko. I od czasu do czasu, jak to było w zwyczaju, kierował lufę karabinu zamiast do tarczy w stronę wron oblegających pobliskie drzewa.
    - Jakoś nigdy nie udawało mu się trafić ptaka. Aż pewnego razu, jeden z kolegów wskazał mu gołębia siedzącego na pobliskiej dzwonnicy w cerkwi. Profesor Czuk wymierzył, wypalił i trafił - opowiada Henryk Kwiatkowski.
    Gołąb spadł na nieszczęście, na oczach miejscowych „gołębiarzy". Ci o mały włos nie pobili młodego profesora. Jedynie wybito mu szybę w pokoiku, który zajmował w internacie.


    ”

                                                                       Na szkolnej strzelnicy

    Henryk Kwiatkowski zapamiętał także woźnego szkoły Rondzistę. To on strzegł dostępu na drugie piętro podczas matur. Nosił na rzemyku pokaźnych rozmiarów „cebulę", za pomocą, której dozował czas pobierania wiedzy. Nie rozstawał się także z dość dużym dzwonkiem z charakterystyczną rączką dorobioną z mosiężnej łuski działka przeciwlotniczego. Dodatkowym atrybutem była nieco już podniszczona polowa rogatywka.
    - Tylko przez niego docierały do nas przecieki o sytuacji. Bardzo często, zapytany, z dumą oznajmiał: „Dzisiaj jeszcze nikogo nie oblaliśmy!". Był to człowiek z olbrzymim poczuciem humoru, który umiał jednocześnie utrzymywać dyscyplinę. Zwykle po rozmowie z dyrekcją mówił nam: „Ja i pan dyrektor postanowiliśmy...". On też bywał zawsze proszony na uroczystość ogłoszenia wyników matur - wspomina Kwiatkowski.


    Dziewczyny w pilotkach
    Teresa Szyszka wówczas Osuch (maturzysta 1968) chodziła do klasy, gdzie były wyłącznie dziewczyny. Wszystkie nosiły jako nakrycia głowy „pilotki" uszyte na miarę z granatowego aksamitu. To był znak rozpoznawczy, że są z klasy profesor Franciszki Kunowej.
    - Zresztą „pilotki" to był jej pomysł. Na początku trochę krępowałyśmy się, bo to przecież 45 takich samych czapek. Długo to nie trwało, ponieważ podobno wyglądałyśmy nieźle. Takie były opinie w szkole i poza nią. Chodziłyśmy w tych pilotkach nawet do kościoła - wspomina pani Teresa.
    Profesor Franciszka Kunowa miała także +zwyczaj, że klasie, której była wychowawczynią proponowała wybrać tzw. piosenkę klasową. Jej uczennice wybrały piosenkę „Pola zielone". Śpiewały ją zawsze na godzinie wychowawczej, na lekcji geografii i na wycieczkach. Bywało, że pani profesor przerywała lekcje geografii, mówiąc: Widzę, że jesteście zmęczone, zaśpiewajmy „pola zielone".
    - Powtarzała: „To jest nasza piosenka. Kiedykolwiek ją usłyszycie, pamiętajcie o tym". Na II Zjeździe Absolwentów w 1994 roku siedziałyśmy w końcu korytarza. W pewnym momencie zaśpiewałyśmy „Pola Zielone". Kiedy pani profesor usłyszała nasz śpiew, przyszła do nas i powiedziała: „ To wy jesteście, moje kochane dziewczynki". Było to bardzo wzruszające, popłakałyśmy się - wspomina pani Teresa.


    Spódniczki od linijki
    W latach 70. królowały spódniczki mini. Ale nie w szkole. Tu wszystkie dziewczynki musiały obowiązkowo nosić szyte na miarę mundurki, tj. marynarkę, kamizelkę i spódniczkę, sięgającą do kolan.
    - I nawet tak wyglądały, ale tylko wtedy, gdy patrzyły na nie oczy pedagogiczne - śmieje się Jadwiga Zając (Gwoździewska, matura 1975).
    Opowiada, że szczególnie uwzięła się na ich długość profesor Lipczewska. Miała odpowiednią linijkę i nią mierzyła uczniowskie spódnice przed lekcją biologii. Bywało że jeśli choć o kilka milimetrów długość nie zgadzała się z punktem zaznaczonym na linijce to linijka lądowała za karę na tylniej części ciała uczennic.
    - Postanowiłyśmy zapobiec tym pomiarom. Na lekcje biologii zaczęłyśmy nakładać białe fartuchy, takie jak na lekcje chemii. To zresztą bardzo spodobało się pani profesor - opowiada o uczniowskim fortelu pani Jadwiga.
    Liceum Ogólnokształcące w Tyszowcach im. Hetmana Stefana Czarnieckiego (dziś Zespół Szkół nr 5) w ubiegłym roku obchodziło jubileusz 70. lecia. W ciągu siedmiu dekad istnienia szkoły jej mury opuściło blisko 3400 absolwentów. To kilkudziesięciu księży, kilkuset lekarzy, farmaceutów, inżynierów, prawników i nauczycieli. Ponad dwudziestu profesorów zwyczajnych. I o tej szkole, jej uczniach i nauczycielkach opowiada publikacja „70 lat minęło".

    © Robert Horbaczewski

    To fragment książki „70 lat minęło" poświęconej liceum w Tyszowcach

    Liceum Tyszowce

    Zamów;

    http://roberthorbaczewski.pl/ksiazka36,3,38,zamow.html